Z Indiami zapoznaliśmy się przed laty w Goa i Kerali i choć regiony te były nieco zaniedbane i niezbyt czyste, miały pewne turystyczne jakości. Parę lat później odwiedziliśmy Indie ponownie. Tym razem podróż obejmowała wielkie aglomeracje, miasta: Delhi, Jaipur, Agrę i Varanasi i pozostawiła po sobie trwałe uczucie zgrozy, wstrętu i bezradności. Być może nasi towarzysze podróży odebrali tę objazdową podróż jako wspaniałe, egzotyczne i stymulujące przeżycie. Dla mnie była ona traumą. Staram się jak najwierniej oddać moją prawdę.
Do Delhi przylecieliśmy nad ranem. Już na lotnisku zaczęły się problemy. Dużym turystycznym autokarom zabroniono wjazdu na teren lotniska Miały parkować w odległości kilku kilometrów. Turystów planowano przewozić lokalnymi autobusami, które nie przyjechały. Nasza młoda przewodniczka była pełna optymizmu mimo niespokojnych komentarzy od niewyspanych podróżników. – Nie ma sensu się denerwować. W Indiach sprawy załatwia się na swój sposób. Wszystko się dobrze skończy, zobaczycie.
I miała rację. Wszystko się dobrze skończyło. Po godzinie nadjechał zdezelowany autokar do którego wtłoczono nas razem z bagażami. Transfer do hotelu trwał długo. Ruch był intensywny. W hotelu powitano nas girlandami z ostro pachnących aksamitek i czerwonymi kropkami na czole. Zaproszono nas na śniadanie, ale pokoje nie były jeszcze gotowe. Tak więc zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Pogoda nam sprzyjała, nie było za gorąco, słońce świeciło, ale nie mogło się przebić przez smog w którym tonęło to dwunastomilionowe miasto. Stolica Indii ma dwie dzielnice. Nowe Delhi z szerokimi ulicami i imponującymi budynkami tonie w zieleni. Podobno jest to najzieleńsza stolica świata. Parki i trawniki były niezwykle zadbane. Każdy opadły listek natychmiast usuwano grabiami. Jechaliśmy śladami Mahatmy Gandhiego. Zwiedzaliśmy jego dom ze spartańskim posłaniem i kilkoma przedmiotami osobistego użytku, miedzy innymi okularami o okrągłych szkłach, miejsce zabójstwa oraz monument upamiętniający kremację, gdzie stale pali się płomień. W otaczającym parku rosną drzewa zasadzone przez znane osobistości, ostatnie przez Baracka Obamę. Na trawnikach i wzdłuż pni uganiały się pasiate wiewióreczki.
Po Nowym Delhi przyszła kolej na Stare Delhi. Wygląd miasta radykalnie się zmienił, ulice zwęziły się, domy przypominały ruiny, a cała dzielnica tonęła w śmieciach. Uliczki były za wąskie dla autokaru więc przesiedliśmy się na rowerowe riksze parkujące wśród zwałów śmieci. Wybraliśmy najmniej odrażający pojazd i w ślimaczym tempie ruszyliśmy w drogę otoczeni innymi rikszami, motocyklami, samochodami, wozami ciągniętymi przez wielbłądy oraz stadami świętych krów. Obawiając się kolizji przymknęłam oczy sądząc, że nadeszła moja ostatnia chwila. Nasz niewysoki, wychudzony i niedożywiony kierowca naciskał mozolnie pedały z twarzą zlaną potem, a przy każdym wzniesieniu zeskakiwał i prowadził rikszę. Czułam się niekomfortowo, upokorzona wykorzystywaniem człowieka jako zwierzę pociągowe. Ale on uważał pewnie, że tego dnia miał szczęście. Jego koledzy oczekiwali na pasażerów wśród zwałów śmieci. Kiedy znaleźliśmy się na wąskiej uliczce pełnej sklepików kierowca oznajmił z dumą: – Sari street.
I rzeczywiście. Butiki, otwarte frontem do ulicy, ozdabiały wielobarwne, błyszczące sari. Wewnątrz na pryczach, spoczywali sprzedawcy w oczekiwaniu na klientki. Może były to ich posłania a sklepiki ich domem. Ale gdy spuściło się wzrok widziało się wzdłuż fasad grubą warstwę odpadów w kałużach wody i moczu. Ponad butikami zwisały zwoje elektrycznych przewodów niemal przesłaniających fasady. W Indiach nie reperuje się zepsutych przewodów tylko przeciąga się nowy. Widzieliśmy małpy huśtające się na przewodach, wspinające się po fasadach i bawiące się w ciuciubabkę miedzy suszącym się praniem. Te pozornie egzotyczne obrazki budziły wstręt. Nie były powodem do dumy. Gdybym była burmistrzem Delhi wstydziłabym się pokazywać je turystom. Z ulgą pozostawiliśmy rikszę i pieszo udaliśmy się do pobliskiego meczetu. Zdjęliśmy buty, kobiety dostały długie, mało twarzowe okrycia podobne do szpitalnych koszul w kwiatowy wzorek, aby ukryć swe grzeszne ciała. Meczet był ogromny, grupa klęczących mężczyzn w białych koronkowych czepkach słuchała w skupieniu brodatego imama. Może byli to talibowie pouczani jak rozprzestrzeniać islam wśród niewiernych.
Delhi posiada stary fort i potężną ceglaną wieżę, najwyższą średniowieczną budowlę. Miedzy ruinami fruwały zielone papużki. Pazurkami chwytały się występów w murze gdzie miały swoje gniazdka. Ruchliwe wiewiórki zwinnie wspinały się po fasadach w poszukiwaniu jajeczek. Inną ciekawostką była stara, żelazna kolumna niemal całkiem pozbawiona rdzy. 98 % stanowiło żelazo a 2 % niezdefiniowana ingrediencja. Ktoś szepnął, że te 2 % to mąka ryżowa. Brzmiało to wiarygodnie. Ziarnka ryżu miesza się z solą w solniczkach jako ochronę przed wilgocią. Genialna idea! Mąka ryżowa jest tania i łatwo dostępna. Ciekawy problem dla naukowców by zbadać jej przydatność dla uniknięcia niepożądanego zawilgocenia.
Mr Lovely. Foto: T. Urban
Następnego ranka obudzono nas o świcie. Przejazd miedzy Delhi i Jaipur miał zająć 6-7 godzin. Wielu turystów zaoponowało; 250 km nie powinno zająć więcej niż 3-4 godziny. – Zobaczycie. Ruch jest ogromny, tworzą się korki – wyjaśniła opiekunka grupy. Jazda trwała 9 godzin. Kierowca autokaru, mr Lovely, był doświadczonym szoferem. Jako sikhowie miał włosy ukryte pod turbanem, a nigdy nie goloną brodę związaną w węzełek. Jego potężna sylwetka z trudem mieściła się miedzy fotelem i kierownicą, a brzuch, w razie potrzeby, mógł służyć jako naturalna poduszka powietrzna. Szosa zapchana była ciężarówkami TATA i ogromną ilością prywatnych aut, motocykli tłoczących się z wozami ciągniętymi przez wielbłądy, słoniami i stadami świętych krów. Czasem krowy kładły się dla odpoczynku na środku szosy. Dojrzałam taką śpiącą krowę w środkowym pasie. Może był to jej wieczny odpoczynek. Jeśli krowa zostanie potrącona zrozpaczony kierowca dzwoni pod numer alarmowy. Natychmiast przybywa specjalna ekipa, aby przy pomocy rytualnej procedury uwolnić grzesznika od winy. Potrącić krowę przynosi pecha. Poszkodowane zwierzę pozostawia się własnemu losowi. Nie wolno zabijać świętych krów. Do tego uszy puchną od klaksonów. Hindusi uwielbiają klaksony. Mówi się, że w tym intensywnym ruchu obowiązkowe są trzy rzeczy: głośny klakson, sprawne hamulce i łut szczęścia. Lusterka wsteczne ciężarówek są za małe by zobaczyć samochód, który chce cię wyprzedzić. Na tyłach ciężarówek można ujrzeć napis: proszę użyć klaksonu. Wypadków jest niewiele ponieważ kierowcy stworzyli własny system komunikacyjny biorąc pod uwagę zachowanie innych. Będzie jeszcze więcej samochodów. Autko, mini-TATA, wejdzie wkrótce do produkcji.
Foto: T. Urban
Podczas powolnej jazdy i częstych postojów był czas aby przyjrzeć się otoczeniu. Płaski, rolniczy krajobraz mógł wydać się monotonny, ale schludnie wydzielone pola wyglądały na żyzne i zadbane. Tu i tam widziało się barwne punkty, kobiety pracujące na polach. Od czasu do czasu pojawiały się powierzchnie bez roślinności z prymitywnymi obozami namiotowymi z folii plastikowej i brezentu. Błotnista ziemia i ponure namioty sprawiały opłakane wrażenie. Tak mieszkali obywatele demokratycznych Indii i to nie ci najubożsi, bo tu mieli przynajmniej substytut dachu nad głową. Urok ziemi uprawnej znikał w pobliżu zabudowań. Rozpadające się rudery, prymitywne stragany z jarzynami i owocami, ponure wnętrza sklepików z artykułami pierwszej potrzeby, stoiska gdzie w kotle bulgotały nieapetyczne potrawy, błoto ze śladem opon przed każdym domostwem i wszechobecne grupy próżnujących mężczyzn. W Indiach kobiety wykonują wszystkie ciężkie prace, pielą pola, piorą, zbierają drzewo na opał niosąc na głowach brzemię większe od nich samych. I nagle wśród tej brzydoty widzimy wózek z owocami artystycznie ułożonymi jak na najpiękniejszym obrazie, może jako wyraz podświadomej, ludzkiej potrzeby piękna. Jedyna rzecz, o którą dbano były placki krowie. Widziało się je tu i tam, przylepione do fasad domów, każda z odciskiem dłoni lub ułożone w krąg aby wyschły. Podobno stosuje się je jako opał albo materiał budowlany.
Przerwę na lunch powitaliśmy jako oczekiwany przerywnik. W cenę wycieczki wchodziło pół wyżywienia; za lunche płaciło się oddzielnie, ale dla wygody zarezerwowano dla nas miejsca we wspólnej restauracji. Jadłospis nie był kuszący; w końcu zdecydowaliśmy się na kurczaka tandoori. Dwa karminowo-czerwone skrzydełka nie były warte swej ceny. 8% piwo Kingfisher pomogło przełknąć to suche paskudztwo. Podczas posiłku zabawiano nas występem lokalnego artysty. Potężny mężczyzna w czerwonej szacie grał na instrumencie zbliżonym do skrzypiec. Monotonne, wysokie tony raniły uszy i po chwili marzyliśmy aby smyczek okazał się piłą. Mężczyzna uśmiechał się obleśnie pod swym czarnym wąsem. Było coś kobiecego w jego uśmiechu. Może był eunuchem? Kiedy ogląda się indyjskie bóstwa ma się podobne skojarzenia. Trudno odróżnić męskie od żeńskich. Ich twarze, zastygłe w tajemniczym uśmiechu, mają androgenne rysy. Niekiedy idealnie kuliste piersi zdobią żeńskie bóstwa. Innym razem powitał nas w restauracji duet, grajek i urodziwy, tańczący chłopiec z szelmowskim uśmiechem. Był mocno uszminkowany i mrugał w stronę publiczności to jednym to drugim okiem. Wyglądało to zabawnie, ale po chwili ogarnęło nas nieprzyjemne uczucie, że chłopiec swym mruganiem przekazuje nam nam nieprzyzwoite propozycje. Było to wręcz odpychające, nie pasowało do dziecięcej twarzyczki.
Teresa Urban
cd nastąpi