Na statku T/T Soya-Maria, zaprzyjaźniłem się z palaczem Bolinem. Miał sześćdziesiąt lat i całe swoje życie spędził na morzu. Należał do marynarzy, tak zwanych „Ombordare”, to znaczy takich, którzy przestali wychodzić na ląd w zawijanych portach. Statek stał się ich domem.
Bolin był spokojnym, przyjaznym człowiekiem, takim prawdziwym dobrym wujkiem. Kiedyś, widząc że często i dużo piszę, zapytał mnie do kogo tak pisuję. „Do mojej dziewczyny”, odpowiedziałem. Podrapał się po głowie i z wyraźnym zakłopotaniem zapytał, czy nie mógłbym mu pomóc w napisaniu listu. Miał mianowicie narzeczoną w Västerås, do której chciałby napisać. Zgodziłem się. Usiedliśmy i zapytałem, co mam pisać. „Pisz to samo, co piszesz do swojej dziewczyny”. „Ale to są listy miłosne”, odparłem. „Nic nie szkodzi, będzie dobrze”. „Przecież ona zobaczy, że to nie ty piszesz!”. „Będzie dobrze”, powtórzył.
Więc pisałem listy do nieznanej mi Ingrid. O miłości, o tęsknocie, o wschodach i zachodach słońca, o tropikalnym nocnym niebie pełnym brylantowych gwiazd, o wielorybach i latających rybach, cyklonach i tajfunach, całowałem oczy Ingrid, całowałem jej usta. Było tych listów wiele. Czytałem mu je – kiwał z zadowoleniem głową. Pieczołowicie wkładał, moją ręką pisane listy do koperty, zaklejał ją i zanosił do ochmistrza. W zawijanych portach nigdy nie widziałem, aby Bolin kiedykolwiek otrzymał jakikolwiek list.
Andrzej Olkiewicz
www.immigrant.nu