W nocy z 19 na 20 czerwca rozpoczęła się kolejna masowa wywózka. Przyszli po nas około północy. Oficer NKWD odczytał postanowienie Rady Najwyższej ZSRR o przesiedleniu naszej rodziny ”pożyznienno” (na zawsze, do końca życia), nie podając żadnych powodów, w głąb ZSRR, aresztował Ojca i zabrał go ze sobą, nam kazał się pakować. Dał nam na to pół godziny.
Z nami został żołnierz, który miał nas pilnować i żeby praworządności stało się zadość również przedstawiciel miejscowego społeczeństwa, zresztą znajomy. Za pół godziny miała przyjechać ciężarówka, która miała odwieźć nas na dworzec kolejowy. Zaczęliśmy w pośpiechu i zdenerwowaniu pakować wszystko, co było pod ręką. Ciężarówka nie przyjeżdżała, mijały godziny i my coraz więcej rzeczy szykowaliśmy do zabrania. Pomagali i żołnierz i przedstawiciel społeczeństwa. Pamiętam ciekawy mały incydent: z szafki wyciągnęłam tzw. ryzę papieru, dosyć grubą i odłożyłam ją na bok, jako rzecz zbędną. Na to żołnierz: bierz, bierz ten papier, tam dokąd was powiozą papieru nie ma. I faktycznie papieru tam nie było! Ciężarówka przyjechała nad ranem około szóstej. Zdążyłam jeszcze pojechać rowerem do rodziny w pobliżu (stryjostwa Hurynowiczów, o których wspomniałam wcześniej), żeby im powiedzieć o nas i pożegnać się. Mogliśmy ja albo któryś z braci uciec, ale przecież nie mogliśmy zostawić Mamy, mogła ona za ucieczkę kogoś z nas ponieść srogie konsekwencje. Zdążyliśmy zapakować sporo rzeczy. Zabraliśmy nawet szynkę, która marynowała się w jakiejś misie. Bardzo się w drodze przydała, bo z jedzeniem było bardzo krucho. Zabraliśmy nawet rzeczy krewnych, którzy mieli zamiar w 1939 r. w obawie przed wojną z Bydgoszczy przyjechać do nas. Ich rzeczy wysłane koleją dotarły, oni nie zdążyli. (Odebrali je, kiedy spotkaliśmy się po wojnie na Dolnym Śląsku; do dziś mam już mocno podniszczoną serwetę z monogramem panieńskim ciotki Applowej, która mi ją wtedy podarowała).
W domu pozostał nasz rosyjski lokator, starszy pan, urzędnik pocztowy, nasze króliki, kot, pies, kanarki. Ja do tego domu nie wróciłam już nigdy i właściwie nie wiem, czy chciałabym go zobaczyć. Wiemy, że po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej 22 czerwca 1941 roku, a więc dzień po odjeździe naszego transportu, miejscowe więzienie, w którym znajdował się Ojciec i wielu jemu podobnych, zostało przez straż miejscową otwarte. Rosjanie uciekli, a Niemców jeszcze nie było. Ojciec wrócił do domu, dowiedział się o naszym losie, próbował dogonić nasz transport, ale front się zbliżał za nim, chaos był ogromny, dalsze poszukiwanie nas nie było już możliwe, nie wiedział, dokąd nas powieziono, i gdzieś spod Mińska wrócił do Baranowicz. Ojciec miał wiadomość od nas w 1942 r., napisaliśmy do niego list z Syberii. Listy pisane przez zesłańców ambasada rządu polskiego(12) w Kujbyszewie przekazywała do Polski przez Turcję lub Persję, które nie brały wówczas udziału w wojnie. W listach nie należało pisać, gdzie jesteśmy, ani dawać ew. wskazówek, które umożliwiłyby rozpoznanie. Ojciec więc myślał, że jesteśmy w Turcji, bo stamtąd otrzymał nasz list. A przecież w liście napisaliśmy o cioci Boni, jego siostrze, z którą wtedy mieliśmy kontakt, więc mógł się domyslić. Być może jakaś cenzura jednak działała! Mieszkał w naszym domu do 1944 r. Nie doczekał naszego powrotu. Wiosną tego roku pracując w naszym ogródku dostał tężca. To bardzo ciężka i niebezpieczna, głównie wojenna choroba. Zmarł w maju na cztery miesiące przed wyzwoleniem Baranowicz. Miał zaledwie 53 lata! Od krewnych dowiedzieliśmy się już po wojnie, że umierał dobę w wielkich bólach. Pochowany jest na cmentarzu w Baranowiczach. Na początku lat siedemdziesiątych Witek był służbowo w Moskwie i po drodze odwiedził Baranowicze. Odnalazł grób Ojca z już bardzo zniszczonym krzyżem. W porozumieniu z miejscowym księdzem zamówił kamień nagrobny, za który należność, zgodzie z wolą księdza, przekazaliśmy jego rodzinie w Polsce. Również Mama była na grobie Ojca, kiedy w latach sześćdiesiątych odwiedziła swoją rodzinę w Bobrujsku i w drodze powrotnej wstąpiła do Baranowicz. Tam też od jeszcze żyjących sąsiadów dowiedziała się szczegółów o jego życiu pod okupacją i jego śmierci. Mam list piasany do mnie przez p. Helenę Bajer z Baranowicz. Mieszkała w naszym domu i była przy śmierci naszego Ojca. Pisze, że przed Bożym Narodzeniem 1943 roku Ojciec był aresztowany przez Niemców, ale wypuszczony po krótkim czasie. Pisze też, że ratowała Ojca jak mogła i że umierał ze słowami, iż chce żyć i zobaczyć swoją rodzinę.
Wracam do naszych losów. Zawieziono nas na stację, załadowano do towarowych, tzw. bydlęcych wagonów. Był to bardzo długi transport, znaczna część wagonów była już zapełniona. Staliśmy na stacji całą noc. Dopiero 21 czerwca nad ranem transport ruszył na wschód – dokąd? – oczywiście nie wiedzieliśmy. Było nas w wagonie około 40 osób, sporo dzieci i młodzieży, żadnych mężczyzn. W wagonie były piętrowe prycze pokryte słomą. Po środku wagonu dziura do wiadomych celów, którą po ”zagospodarowaniu się” przysłoniliśmy jakimiś kocami, żeby zachować choć odrobinę intymności. Jechaliśmy wolno, czasem długo staliśmy na bocznicach. Okrążaliśmy Moskwę od południa. Dopiero gdzieś za Smoleńskiem dowiedzieliśmy się, że już trwa wojna niemiecko-rosyjska, która wybuchła 22 czerwca, a więc dzień po naszym odjeździe z Baranowicz. Dwa razy dziennie dawano nam coś do jedzenia: rano „pajkę”, przydział 200-300 gr. chleba na osobę i „kipiatok” (gorącą wodę), a po południu jakąś zupę. Wychodzili po nią i po wodę z wiadrami młodzi, to była dla nas swego rodzaju rozrywka. Przez cały czas podróży ani razu nie myliśmy się pożądnie – brakowało wody, było jej jak na lekarstwo. W wagonie nie było co robić, czas ogromnie się dłużył, było do czytana tylko kilka książek. Ponieważ było sporo młodzieży śpiewaliśmy czasem znane piosenki, m.in. przy zakratowanych okienkach prowokująca rosyjską piosenkę „Szeroki rodzinny mój kraj, gdzie tak swobodnie żyje człowiek”, (Sziroka strana moja rodnaja), wspominaliśmy czasy szkolne, znajomych. Ale ile można było? Jechaliśmy przez zachodnią Syberię, mineliśmy Ural i dalej na wschód koleją transsyberyjską. Mijaliśmy ogromne, przepiękne lasy, olbrzymie niezamieszkałe obszary. Ludzi prawie nie widzieliśmy, gdyż pociąg stawał przeważnie na bocznicach, albo poza stacjami, czasem w szczerym polu.
Podróż trwała prawie trzy tygodnie. Mieliśmy faktycznie szczęście: nasz transport nie był w drodze bombardowany. Dowiedzieliśmy się później, że spotkało to niektóre transporty, a już sczególnie poszkodowane były transporty z lutego 1940 roku. Była to wtedy słynna bardzo mroźna zima i ludzie zamarzali w słabo opalanych wagonach! Wreszcie zatrzymaliśmy się na stacji Aczyńsk w Krasnojarskim kraju. Tam kazano nam wyładować się. Na wielkim placu w pobliżu stacji, ogrodzonym drutem kolczastym, już biwakowała pod gołym niebem ogromna ilość ludzi. Byli to Łotysze, a może Estończycy, których przywieziono trochę przed nami. W czerwcu na całym terenie tzw. Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii, tj. na terenach zajętych przez Związek Sowiecki, odbywały się masowe wywózki.
Później dowiedzieliśmy się, że niektóre transporty były bombardowane przez Niemców, że był w drodze ogromy chaos. My mieliśmy szczęście, nas nie dosięgły bomby niemieckie. Czekaliśmy więc na tym placu na przedstawicieli kołchozów, ktorzy przyjeżdżali furmankami po silę roboczą. Wybierali oczywiście głównie młodzież, a władza dorzucała do każdej grupy kilka starszych osób. Naszą rodzinę i jeszcze okolo 15 osób ”przygarnął” kołchoz im. Iljicza, oczywiście Lenina, we wsi Amałła w Kozulskim rejonie, w odległości około 100 km od Aczyńska. Jechaliśmy, a właściwie szliśmy, na furmankach leżały rzeczy i siedziały osoby starsze, kilka dni przez tajgę. Tajga to szczególny rodzaj lasu, dzika, bardzo piękna, zwłaszcza, że było lato i pogoda wyjątkowo nam dopisała, nie padało, tylko w nocy bywało chłodnawo. Zatrzymywaliśmy się w mijanych wsiach. Mało niestety szczegółów pamiętam z tego marszu, tylko ogromne zmęczenie, no i niepewność dalszego losu.
Życie w kołchozie
W ”naszym” kołchozie dano naszej rodzinie do dyspozycji duży ale zupełnie pusty dom, bez jakichkolwiek mebli czy innych niezbędnych do mieszkania rzeczy. Otrzymaliśmy też trzy dni na odpoczynek. Szybko Mama znalazła inne pomieszczenie, gdyż trudno było mieszkać w pustym domu. Za jakieś nasze rzeczy, bo pieniędzy nie mieliśmy, znalazła pokój do wynajęcia u sąsiadów, których syn i zięć byli już na wojnie i w chacie było luźniej. Otrzymaliśmy paradny pokój z łóżkami, pościelą itp., z używalnością kuchni, a także niewiarygodną ilością pluskiew pod obrazkami wiszącymi na czystych na biało pobielonych ścianach. Walczyliśmy z nimi każdej nocy, zresztą bez większego skutku.
I tak rozpoczęliśmy nasze kołchozowe życie. Do pracy w polu chodziliśmy tylko my, dzieci, tj. moi dwaj bracia i ja, Mamie pozwolono zostać w domu i zająć się gospodarowaniem: pieniędzy nie mieliśmy a i sklepów tam nie było, Mama więc zajmowała się wymianą u kołchoźników przywiezionych rzeczy na żywność, przygotowaniem posiłku, bo wracaliśmy z pracy piekielnie głodni i bardzo zmęczeni.
W polu dostawaliśmy w ciągu 8 albo i 10 godzin pracy tylko jeden posiłek: zupę albo kaszę. Nikt z nas nigdy nie pracował fizycznie i tak ciężko. Ponieważ umiałam już liczyć na liczydłach i byłam ”piśmienna”, tzn. umiałam pisać i znałam język rosyjski, przewodniczący przeniósł mnie do pracy w biurze: zostałam ksiegową kołchozu. Poprzedni księgowy został zmobilizowany do wojska. Był to dla mnie ogromny awans, ale nie trwał długo. Przyjechał na kontrolę zesłanych pełnomocnik NKWD i uświadomił przewodniczącemu, że taka jak ja, tzn. zesłana, nie może zajmować takiej ”pozycji” i prędko odesłano mnie ponownie w pole. Co tam robiliśmy? Np. pieliliśmy zboże. Okropna praca: w czerwcu – sierpniu zmorą jest tam tzw”maszkara”, maleńkie, mikroskopijne muszki, okropnie kąśliwe, miało się pogryzione i swędzące całe ciało. Nie było przed nimi żadnej ochrony. Nie pomagały nawet siatki na twarz i głowę. Docierały wszędzie – lazły do oczu, uszu. Nie było przed nimi ucieczki, a pracować musieliśmy. Kopaliśmy silosy – glębokie rowy, w których przechowywało się trawę na zimę dla bydła. Była to praca wyjątkowo trudna. Łopatą, często tępą i cieżką, stojąc na metrowej a nawet większej głębokości, wyrzucało się w górę ciężką, gliniastą ziemię. Grabilimy siano. Pracowaliśmy razem z miejscowymi kołchoźnikami, którzy odnosili się do nas bardzo życzliwie, nie traktowali nas jak zesłańców. Sami często byli potomkami zesłańców. W naszej wiosce były dwie ulice. Jedna z nich nazywała się ulicą Polską. Mieszkali tam kiedyś polscy zesłańcy. W następnych latach często napotykałam ślady polskie na Syberii. Kilka lat później w Krasnojarsku zbieraliśmy u znajomych mieszkańcow, mających polskie korzenie, ale już nie mówiących po polsku, stare polskie książki przechowywane gdzieś na strychach lub innych schowkach i przekazywaliśmy je do Moskwy do Związku Patriotów Polskich. Miały być wysyłane do Polski.
Wracam do wspomnień kołchozowych. A zatem grabiliśmy wtedy siano, głównie kobiety. Pamiętam pewne śmieszne wydarzenie z pierwszego okresu naszej pracy w polu. Często słyszałam w czasie pracy słowo ”bladź”. Znałam już nieźle rosyjski, ale takiego słowa nigdy nie słyszałam, a tu co drugie słowo to ta ”bladź”. Zapytałam, co to znaczy. Odpowiedziała mi któraś, że to taka syberyjska ”pogoworka” (powiedzonko). No to ja też zaczęłam go używać, miało to niby ułatwiać pracę. Po powrocie do domu, po obiedzie, którym nas nakarmiła Mama, zadowolona powiedziałam ”ale to było dobre, bladź”. Mama omal nie zemdlała z wrażenia. Okazało się, że to znaczy po polsku po prostu k… Dziś to słowo w Polsce jest niemal powszechnie używane, zwłaszcza przez młode pokolenie, nawet w literaturze, w filmach, teatrze można je spotkać, prawie nikogo nie szokuje, ale wtedy! Pamiętam też wizytę przedstawiciela NKWD, naszego ”opiekuna”, w polu przy kopaniu właśnie wspomnianych wyżej silosów. Pytał jak nam się pracuje – staliśmy głęboko w kopanym rowie. Co miałyśmy powiedzieć – że jakoś idzie? Po dłuższej takiej nijakiej, ale dość spokojnej rozmowie, zaczęłyśmy go pytać, czy jest jakiś sens, że ludzie tacy, jak my, wykształceni, a prawie wszystkie byłyśmy po maturze, musieli wykonywać pracę, którą może robić nawet analfabeta, że to strata dla państwa, że jest wojna i mogłybyśmy robić pożyteczniejszą robotę. Były to w gruncie rzeczy pytania prowokacyjne w naszej ówczesnej sytuacji. Pozostały bez odpowiedzi, ale i bez, chwała Bogu, konsekwencji. A propos tegoż przedstawiciela władzy – po każdej takiej wizycie, a były dosyć częste, co najmniej raz w miesiącu, wracał obładowany produktami z kołchozowego magazynu (mięso, masło, ser itp.). Wiem o tym, bo pracowałam później jako księgowa w tymże kołchozie, miałam jego pokwitowania w moich papierach, płacił za nie cenę państwową, bardzo niską. Oczywiście produkty te nie były dostępne dla kołchoźników, przeznaczone były na dostawy dla państwa. Enkawudzista, nasz opiekun, przyjeżdżal z odległego o ca 70 kilometrów rejonowego miasta furmanką, żadnej bowiem komunikacji autobusowej tam nie było, a gdyby i miał samochód do dyspozycji też nie mogłby dotrzeć do nas, tamtejsze drogi przez tajgę nie nadawały się do jazdy samochodami.
A mnie znów przeniesiono do biura. Chyba pod koniec lipca albo może w sierpniu 1941r. została podpisana umowa między rządem radzieckim i rządem polskim w Londynie, tzw. umowa Sikorski-Majski. Generał W. Sikorski reprezentował rząd polski, a I. Majski był ministrem spraw zagranicznych ZSRR. Na mocy tej umowy zostaliśmy zwolnieni z zesłania, uznani za wolnych obywateli polskich, miała powstać w ZSRR armia polska. Dowiedział się o tym przewodniczący kołchozu z gazety, sprawdził wiadomość u pełnomocnika NKWD i z tą wiadomością przyjechał konno do nas na pole. Był to bardzo przyzwoity człowiek, inwalida wojenny bez ręki. Radość nasza nie miała granic. Nie oznaczało to oczywiście, że natychmiast mogliśmy przestać pracować, ale w perspektywie mogliśmy opuścic kołchoz, no i samo uczucie, że się nie jest już zesłanym ”pożyznienno”, tj. do końca życia. Przewodniczący zabrał mnie natychmiast do pracy w biurze. Sprawa dla niego była bardzo ważna, nie było innego kandydata, a i on sam nie był ”mocno piśmienny”: ktoś musiał utrzymywać porządek w papierach, odpowiadać na telefony, wypełniać ”trudowye kniżki” (książeczki pracy), przygotowywać sprawozdania itp.
W tym czasie moi bracia i inni Polacy pracowali na polu przy rozmaitych pracach polowych. Był już wrzesień. Zbliżała się wczesna w tamtych stronach jesień i zbiory zbóż. Zebrane zboże transportami konnymi (kilkanaście furmanek) wywożono do rejonowego miasta do punktów skupu w odległym o 70 km. rejonowym miasteczku Kozulka. W takich transportach brali udział również moi bracia. Droga trwała dwa dni. Nocowały te transporty w gminnej wsi w połowie drogi. Tam w t.zw. kołchoznym dworze (noclegowni), zostawiano kilka worków zboża, jako zapłatę za nocleg i wyżywienie. Byłam przerażona, kiedy o tym opowiadali mi bracia po powrocie.Jako księgowa miałam obowiązek być przy ważeniu zboża wysyłanego do punktu skupu, zapisywałam kilogramy i liczbę worków. Co teraz będzie, jeśli będą rozbieżności w kwitach? Uspokoiłam się następnego dnia – wszystko się zgadzało w dokumentach. Jak to robili – nie wiem. Kradzieże państwowego dobra były tam i wtedy niemal normalnym zjawiskiem. Przekonałam się o tym wielokrotnie w czasie pobytu w Rosji, choć za kradzież, a właściwie nawet zbieranie kłosów zboża po dokonanych już zbiorach, kary były niewiarygodnie wysokie.
Jak wyglądało moje kołchozowe biuro? Była to nieduża chata, oczywiście drewniana, jak wszystkie domy w kołchozie. Miała trzy izby, dwa małe pokoiki, jeden dla przewodniczącego i drugi dla księgowego, oraz dość duży pokój, w którym odbywały się spotkania kołchoźników. Domek był ogrzewany ”kozą”, takim małym żeliwnym piecykiem. Obok stała duża ława, na której często siadywał kołchozowy stróż, staruszek. Przychodził grzać się przy tym piecyku. Pewnego razu i ja się chciałam trochę ogrzać, siadłam na ławie i gwałtownie z niej uciekłam. Szły po niej w szeregu wszy, ogromnej wielkości! Mój staruszek niedawno siedział na tej ławie w obszernym kożuchu. Potem już byłam bardzo ostrożna z grzaniem się przy kozie. Choć kilka lat później i w innym już miejscu, w innym kołchozie, przydarzyła mi się boleśniejsza przygoda. Grzejąc się przy dość podobnym piecyku wypaliłam na spódnicy od kostiumu dziurę na siedzeniu. Ponieważ to był mój jedyny w miarę przyzwoity przyodziewek, załatałam tę dziurę i paradowałam w nim jeszcze przez dłuzszy czas i nawet do Polski w nim wróciłam.
I jeszcze jedno zdarzenie dość komiczne, które doskonale pamiętam. Otóż jako księgowa miałam obowiązek jeździć raz w tygodniu z jakimiś papierami do zarządu gminy, wsi odległej o ca 20 km. od mojego kołchozu. Jeździło się oczywiście furmanką. Zarówno do gminy, jak i do rejonu, prowadziła zwykła wiejska droga przez tajgę. Żadnych osiedli po drodze nie było. A i konie były marne, gdyż lepsze zabrano już dawno na front. Dotyczyło to też ludzi: mężczyzn jako tako sprawnych prawie nie było, pracowały głównie kobiety i nawet dzieci. Przewodniczącym kołchozu był inwalida, a po nim kiedy zaniemógł – kobieta. Początkowo jeździł ze mną podrostek Wania, może dwunastoletni. Poganiał konia batem i przekleństwami. Ale jakimi! Powtórzyć oczywiście nie potrafię, były piętrowe, były to przekleństwa niesamowite. Starałam się go przekonać, że takich słów się nie używa, że to grzech (były tam takie fragmenty, które mogły być poczytane za grzech i obrazę Boga), że konia nie należy bić odwrotną stroną bata itp. Na to była jedna jego odpowiedź: inaczej koń nie pójdzie. A droga była faktycznie trudna. Otóż po jakimś czasie przewodniczący zadecydował, że mam jeździć sama, umiem już prowadzić, zaprzęgać konia, karmić itp, a chłopak potrzebny jest do pracy w polu. Bałam się, ale nie miałam wyjścia. Pojechałam sama. Po wjeździe na dość wysoką górę koń mój stanął, musiałam użyć bata, potem znów stanął, była to biedna chuda szkapina, więc znów musiałam użyć bata, a potem za każdym razem naśladować musiałam mojego małego woźnicę. Koń rozumiał niestety taki właśnie język. Jak ja się wstydziłam! Ale co miałam robić, musiałam dojechać na miejsce, byłam sama samiuteńka w tajdze, a to nie żarty.
Mam jeszcze jedno, tym razem bardzo smutne wspomnienie z tamtych czasów – nauczycielka kołchozowej szkoły pojechała zimą do gminy saniami sama, a zima wtedy, jak zresztą w ogóle na Syberii, była szczególnie sroga, i nie wróciła. Szukano jej przez kilka dni, znaleziono konia, stał przy stogu siana w lesie, a ją znaleziono dopiero na wiosnę. Tejże zimy zasypał nas śnieg pewnego razu całkowicie, padał całą noc, trzeba było robić tunele w śniegu, żeby się wydostać z domu! Ta pierwsza zima szczególnie nam dokuczyła, nie mieliśmy odpowiedniego ubrania, ani zwłaszcza obuwia. Dopiero następnej zimy sprawiliśmy sobie niezastąpione w syberyjskiej zimie rosyjskie walonki, boty z wełny twardo ubitej. Doskonale grzały!
I jeszcze jedno bardzo smutne wspomnienie, które do dziś ciąży na moim sumieniu. Kiedyś zadzwonił do mnie do biura ze szpitala młody człowiek, Polak. W jaki sposób dostał mój telefon nie mam pojęcia, nie zapytałam go o to wtedy, bo nie miało to znaczenia. Prosił o pomoc, a ja mu tej pomocy nie mogłam udzielić. Znajdował się w dość odległej miejscowości po drugiej stronie dużej rzeki. Nie miałam żadnej możliwości dotarcia tam. Rozmawialiśmy kilkakrotnie. Starałam się wesprzeć go przynajmniej rozmową po polsku. Był tam zupełnie sam, był bardzo młody, bardzo słaby, chory. Pochodził ze Śląska. Jak dostał się aż tak daleko nie powiedział. Pewnie się bał, a ja też nie nie wypytywałam. Po paru tygodniach zadzwoniła rosyjska pielegniarka z wiadomością, że chłopak umarł. Od czasu do czasu myślę o jego smutnym losie i o jego rodzicach gdzieś w Polsce. Ile takich losów było w tamtym czasie
W październiku 1941 r. do kołchozu przyjechali nowi zesłańcy – Niemcy z Powołża. Osiedlili się oni nad Wołgą około dwieście lat temu za panowania carycy Katarzyny II. Mieli się tam stosunkowo dobrze materialnie, pracowici, gospodarni. Podejrzewając ich o ew. współpracę z Niemcami po wybuchu wojny, władze radzieckie przesiedliły całą Republikę Powołża na dalekie syberyjskie tereny. Wszystkich, łącznie z najwyższymi władzami partyjnymi! W kołchozie zostali przyjęci dobrze, lepiej niż my przed kilkoma miesiącami – bardzo potrzebna była w kołchozie siła robocza. Przyjechali też znacznie lepiej niż my zaopatrzeni w niezbędne rzeczy i żywność. Pamiętam też, że po przybyciu do kołchozu otrzymali przydział mąki czy zboża. Tego my nie mieliśmy. Po pewnym czasie, może po roku, kiedy nas już w tym kołchozie nie było, tych wszystkich zruszczonych przecież Niemców wywieziono na jeszcze dalszą północ, na wyrąb lasów. Ginęli tam, opowiadano, masowo.
Ponieważ mieszkający w kołchozie Polacy nie byli już zesłańcami i mieli prawo opuścić teren zesłania, zaczęli powoli kolejno wyjeżdżać do miasteczka rejonowego Kozulki. Nasza rodzina też postanowiła opuścić wieś, ale nastąpiła przeszkoda – mnie z kołchozu nie chciano wypuścić, ponieważ nie miałam zastępstwa w biurze. Obiecano mi lepsze zaopatrzenie i płacę, byle bym została do lutego, tj. do końca roku sprawozdawczego. Miałam sporządzić roczne finansowe sprawozdanie z działaności kołchozu, przedłożyć go władzom rejonu i wtedy mogłabym opuścić kołchoz. Dyskutować oczywiście nie można było, była wojna i piecza nad nami ze strony władz bezpieczeństwa mimo umowy międzyrządowej nie ustawała. Nie było rady. Mama i bracia wyjechali, ja zostałam w kołchozie zupełnie sama. Samotnie spędziłam święta Bożego Narodzenia, nie było mowy o jeździe do Kozulki przy ówczesnych mrozach i śniegach. Pracowałam dużo, nie miałam nic innego do roboty. W lutym z przewodniczącym kołchozu pojechaliśmy do miasta ze sprawozdaniem. Niepokoiłam się ogromnie, wcale nie byłam pewna, że wszystko zrobiłam prawidłowo. Ale poszło dobrze, nawet nas pochwalono, no i mogłam już wrócić do rodziny. Na swoje miejsce podszkoliłam jedną z zesłanych Niemek. Z tego sprawozdania pamiętam, że z wyliczeń wynikało, iż na trudodzień (rozrachunkowy dzień pracy, miara pracy w kołchozie) przypadało 230 gr. zboża. Z tego wyżyć nie można było! Kołchźnicy mieli ogródki przyzagrodowe, uprawiali kartofle, trochę jarzyn. Pamiętam poczęstunek kartoflami odsmażanymi na maku!
Katarzyna Gruber
cdn
Foto: Mama Nadzieja nad rzeką pierze bieliznę kijanką. Zamiast mydła używaliśmy popiołu.