Natura dawałaby ulgę swoją prostotą, gdyby świat biologii nie ukrywał pod cienką powłoką krajobrazu wszechobejmującej potrzeby zabijania. Obcowanie z ludźmi niestety nie zapewnia prostoty i nie daje spokoju, co powoduje narastającą gorączkowość i nieufność. Ocean niechętnych bliźniemu myśli, agresja, wartość życia spadająca do zera. Ludzka fauna wrze jak smoła. Jedyne, co powstrzymuje mnie od odsunięcia się to świadomość, że samotność jest brzydka, a ja nie chcę być brzydszy niż jestem.
Nie tęsknię do wiary. Tęsknię do pewności. Niestety nieziszczalna to tęsknota. Ja ciągle gadam. Bóg ciągle milczy.
Od lat zadaję sobie pytanie, dlaczego religii sprawia trudności? Rzecz polega być może na tym, że moja duchowość, moja miłość, moje zwątpienia i cierpienia, są moje, tylko moje, wyłącznie moje. Tak odczuwam istnienie, nie czuję potrzeby dzielenia mojego duchowego życia z instytucją. Być może mylę się, ale mam mało zaufania do zbiorowej wiary. Moja katedra nie ma znaku, wierzę w omnipotencję.
Myślę, że religia nie potrafiła mnie przy sobie utrzymać, ponieważ artysta skazany jest na niewiarę. Nie na nieba, nie na piekła, nie na szczęśliwości i upadki. Ziemią ojczystą artysty jest brak pewności…, co do wszystkiego.
Co pozostaje? Emocje, zew krwi, przeznaczenie? Skazuję was na wielkość, mówi Józef Piłsudski ustami Kazimierza Wierzyńskiego w jego wierszu „Wyrok pośmiertny”.
Moim skromnym zdaniem powinniśmy dać sobie spokój z uwielbianymi sloganami: wolności, wielkość, patriotyzm. Tak różnie je rozumiemy. Natomiast skazuję, nie nastręcza najmniejszych wątpliwości, gilotyna przygotowana, kat w pogotowiu!
Mało należę do siebie. Nawet w chwilach najbardziej wyostrzonej świadomości, mało należę do siebie. Zapewne ma tu wiele do powiedzenia trapiący mnie brak jednoznaczności. Ale kiedy wypiję trochę wina głośno wołam – Na pohybel jednoznaczności! Wiem bardzo mało. Nawet o tym, co wiem, wiem bardzo mało.
Mam dzisiaj, w porównaniu z dawniej o wiele więcej sympatii do ludzi. To może się brać stąd, że wiem więcej o sobie. Oni się męczą, ja się męczę, tworzymy jedną wielką zmęczoną wspólnotę. Powinniśmy przyjmować z wdzięcznością każdy uśmiech i promyk słońca, każdą życzliwość i kroplę miłości. Wiele pragnień sami czynimy niemożliwymi. Ach gdybym był swoim ojcem, jakże inaczej pokierowałbym życiem syna!
Najzabawniejsze, że gdyby jakaś Wysoka Siła litując się nade mną zapytała – Czego chcesz? Nie umiałbym odpowiedzieć. Jakichś nieokreślonych gwarancji? Zabezpieczeń przed nieszczęściami? Może potwierdzeń? Tak, poprosiłbym o potwierdzenia, ich brak mi najbardziej.
Andrzej Szmilichowski