Natura obdarzyła mnie mizernymi, prostymi włosami. Kiedy mama stwierdziła, że mój wygląd, zazwyczaj z okazji spotkań rodzinnych, wymaga poprawy, od przyjaciółki mieszkającej piętro wyżej, pożyczałyśmy rurki do kręcenia włosów. Były to metalowe szczypce, które rozgrzewało się w palniku gazowej kuchenki, a sprawdzało temperaturę gazetą. Jeśli gazeta się nie przypaliła, włosy można było bezpiecznie kręcić.
Kiedy przyszła moda na końskie ogony pozwoliłam włosom rosnąć. W szkole nie budziły one zachwytu. Nauczycielka potrafiła pociągnąć boleśnie za ogon uczennicy i uszczypliwie zapytać: „A co to takiego?”.
Kiedy moda na końskie ogony minęła, strzygłam się u fryzjerki w sąsiedztwie. Obcinała mi włosy na krótko, po chłopięcemu. Zachwalała czekającym klientkom, że to bardzo praktyczna fryzura. Może praktyczna, ale nietwarzowa.
Salon fryzjerski Gabriela odkryłam przez przypadek. W tym samym domu mieszkała moja przyjaciółka. Zostałam jego stałą klientką. Tam po raz pierwszy zobaczyłam telefon Kobrę, i to czerwoną. Nie wynaleziono już nigdy telefonu o równie doskonałym kształcie.
W międzyczasie chodziłam do młodego fryzjera, który stale zmieniał adres. Uganiałam się za nim po całej Warszawie. Przy okazji ostatniej wizyty stwierdził: „Włoski jakoś zmizerniały”.
Kiedy zostaliśmy zaproszeni na ślub bratanka Mał-żonka trudno było znaleźć fryzjerkę pracującą w niedzielę. W końcu takowa się znalazła, ale na głowie zrobiła mi coś pomiędzy peruką, a gniazdem dla ptaków. Sprawiły to pianka, lakier i inne specyfiki. Nie były to żywe włosy.
Kiedy znalazłam się w Szwecji na próżno szukałam dobrego fryzjera w sąsiedztwie. Sytuacja się zmieniła kiedy usłyszałam o wielkim salonie pod nazwą Klipoteka. Leżał w centrum Sztokholmu. Fryzjerka, którą mi polecono, dokonywała cudów z mymi włosami. Korzystałam z jej usług przez wiele lat, nawet kiedy zmieniła lokal. Ale po kolejnej przeprowadzce, tym razem na południe od centrum, dojazdy stały się uciążliwe, a parkowanie kłopotliwe. Powróciłam do Klipoteki. Tam u fryzjera-mężczyzny płaciłam fortunę za wizytę, a rezultat był prawie niewidoczny. Włosy nie były krótsze. Widocznie oszczędzał nożyczki.
W końcu udało mi się rozwiązać sprawę lokalnie przy pomocy trzech fryzjerek. U jednej robiłam trwałą ondulację, u drugiej rozjaśniałam pasemka, a u trzeciej się strzygłam. Ta od strzyżenia była sobowtórem dziennikarki i aktywistki – Alexandry Pascalidou. Klientki prosiły o potwierdzenie, a gdy go nie dostawały, stwierdzały z wyrozumiałością, że wygodniej jest pracować incognito.
Córka przyjaciółki brała ślub i zaprosiła nas na uroczyste wesele. Postanowiłam odnowić pasemka, bo dobrze się czuję w jasnych włosach. Fryzjerki od pasemek akurat nie było, tylko jej współpracownica. Pasemka się nie udały. Utleniła mi całe włosy na słomiano żółto. Wyglądało to tanio, wręcz wulgarnie. Podjęła się naprawić błąd i ufarbować mi włosy. Nie miałam odwagi na dalsze eksperymenty. Na szczęście sąsiedzi przy weselnym stole byli taktowni i nie komentowali mojej koafiury. Nie miałam szczęścia do weselnych fryzur.
Najsławniejszym fryzjerem świata był Antoine. Miał polskie korzenie. Urodził się w Sieradzu. Tam, na rynku stoi jego pomnik naturalnej wielkości. W jednej ręce trzyma nożyczki, w drugiej grzebień. Jeśli usiądzie się na fotelu, który jest częścią pomnika, można fantazjować o twarzowej koafiurze.
Kiedy moje fryzjerki zaczęły przechodzić na emeryturę odkryłam w sąsiedztwie innego fryzjera. Pochodził z Libanu, ale od dawna pracował w Szwecji. Potrzebowałam zrobić trwałą ondulację. Przez trzy godziny parkowanie przed salonem było bezpłatne. Fryzjer obiecał, że trwała nie zajmie dłużej niż półtorej godziny. I dotrzymał słowa co do minuty. Zapewnił dodatkowo, że jego preparaty są całkowicie bezwonne. I w tym miał rację.
Kiedy mieliśmy jechać na dwutygodniową wycieczkę, poprosiłam o fryzurę w stylu księżniczki Diany. Nie byłam do niej w niczym podobna, ale mogłam naśladować fryzurą. Fryzjer spełnił prośbę. Utrwalona fryzura nie wymagała mycia i przez cały czas wyglądała świeżo. Dlatego nazywam fryzjera – czarodziejem.
Teresa Urban