ZYGMUNT BARCZYK: Narodziny światła

Jest osiemnasty stycznia, godzina dziesiąta czterdzieści sześć. Wszyscy wstrzymują oddechy, napięcie sięga zenitu. Wreszcie jest. Wyłania się z wolna, wysuwa się na moment ponad krawędź horyzontu. Brzeg czerwonej tarczy słońca, po miesiącach nieobecności, ukazuje się spragnionym jej widoku mieszkańcom Värdö. Słychać okrzyki radości i głosy zniecierpliwienia. Trzeba bowiem jeszcze paru dni, by świetlna kula w całości wysunęła się nad horyzont. Dzieci przybiegają nad brzeg morza codziennie, licząc, że może tego roku słońce się pospieszy. Rytm kosmiczny jest jednak nieubłagany.

Wreszcie oczekiwany moment następuje. Jest dwudziesty pierwszy stycznia, godzina dziesiąta minut czterdzieści sześć i trzydzieści trzy sekundy. W tej historycznej chwili z osiemnastowiecznej twierdzy padają salwy artyleryjskie, obwieszczając narodziny światła. Zdarzają się lata, kiedy akt narodzin dokonuje się za zasłoną śnieżycy, twierdza wtedy milczy.

Na sygnał wystrzałów armatnich dziatwa wybiega ze szkoły, dorośli odrywają się od warsztatów, kto może, biegnie nad morze. Co za radość, pobaraszkować w pierwszych promieniach słońca. Dzieci na resztę dnia zwolnione są z lekcji, dorośli wracają do zajęć, choć przezornie już wcześniej zaopatrzyli się w skrzynki pilsnera. Gęstym od mroku wieczorem, w ciepłych i rzęsiście oświetlonych pokojach, mieszkańcy Värdö zaczną sobie folgować, rozpoczynając najbardziej na północ wysunięty karnawał słońca.

Kiedy tylko pierwszy promień padnie na Finnmark, w tej samej chwili należy zdjąć czapkę, trzykrotnie się skłonić i pomyśleć szybko trzy życzenia. Kto będzie w pomieszczeniu i nie ujrzy pierwszego promienia, powinien przy pierwszym odblasku słońca na ścianie niezwłocznie chwycić książkę z psalmami, obrócić nią w ręku trzykrotnie i otworzyć na chybił trafił. Co się zdarzy istotnego w ciągu roku, wyczytać można z pierwszych wersów, na które wzrok natrafi.

Tu, w Värdö, na samej granicy norwesko-rosyjskiej, jak i na całym Finnmarku, na wielkich przestrzeniach niezmierzonego Nordkaloten, odżyły nadzieja i radość, kiedy wykluwać się poczęło to, co niebawem przerodzi się w imperium dnia polarnego.

Jasność, ciemność. Trzeba pobyć tu, na najdalszej nordyckiej Północy, by zrozumieć pełnię tej opozycji. Uchwycić tę rozdzielność i łączność zarazem, zrozumieć jedność przeciwieństw po norlandzku, zobaczyć, jak nurtuje psychikę tubylców. Dla których świat czterech pór roku jest cokolwiek egzotyczny.

Kiedy jasność dnia trwa już jakiś miesiąc, przestaje zadziwiać. Nie wzrusza. Już zdążyliśmy się nią nasycić. Owszem, czas to radosny, radośniejszy nawet niż na Południu, bo niezwykły. Poza tym tam, u wód ciepłych, światło natarczywe jest, oleiste, zalega wyschnięte krzewy, siada na spoconych grzbietach zwierząt, załzawia oczy ludziom. Tutaj zaś jakby tylko lekkim tiulem było, kryształem rozpuszczonym. I jest tak rozpromienione, jakby nie z wulkanu słonecznego się brało, a ze świeżej, soczystej zieloności świata wirującego wokół.

Spektakl światła zachwyca najbardziej, kiedy jaskrawość świata jest reglamentowana, zaś przydziały światła skąpe. Kiedy inflacja światła niedługo potem osiąga rozmiary niebotyczne, ni poranek, ni zmierzch już nie cieszą. Bo i czym miałyby nas zauroczyć drobne korekty kontrastu? Poranki, wieczory nie są niczym innym niż tylko nieco bledszą twarzą dnia.

Jakże silne są za to doznania w Porze Ciemnej. Do wyobraźni zawsze mocniej przemówi brak niż naddatek czegoś. Nadejście zimowego poranka to całe misterium. W głębi brzemiennego mroku pęcznieje jego płód, wreszcie następuje poród, czerwień rozlewa się obficie wzdłuż horyzontu. Światło jest dobre. Poczęte w krwawicy, zgaśnie wkrótce na najdalszej Północy. Pochłonięte przez kolejny przypływ mroźnej nocy. To światło, przybyłe z porankiem, jakby od razu złożone jest w ofierze. W misterium ofiarowania światła wy- czuwa się obietnicę, w rozbłysku poranka wygląda się nadziei.

Światło poranka skłania do modlitwy przebłagalnej.

Zygmunt Barczyk

 

Lämna ett svar