Ślub na Madagaskarze

Moją byłą żonę kochałem gorąco i zawsze, zawsze. Ona mnie nigdy, co powinno być dobrą, mocną zachętą dla mnie na budowanie podwalin pod trwałe i pełne żarliwej miłości małżeństwo. Niestety, reguły są nieraz powszechnie uznanymi prawidłowościami, a życie swoje robi. Po czterdziestu kilku latach szczęśliwego pożycia stałem się kawalerem do wzięcia. Moja jedyna i kochana rzuciła mnie i odeszła. I to szybkim krokiem. A chwilami to nawet biegła, co wyglądało tak, jakby bardzo chciała być jak najszybciej ode mnie i jak najdalej.

Upłynął rok, potem drugi, szybko zaczął się trzeci mojej samotności, a kolejek chętnych młodych, bogatych dziewczyn pod moimi drzwiami jakoś… nie było. Czego nie mogłem zrozumieć. Stary nie byłem, bo tylko co nieco po siedemdziesiątce, więc przez następnych kilkadziesiąt lat gwarantowałem wszystko, czego młoda dziewczyna potrzebuje. Może jedynie z pieniędzmi zapowiadało się krucho, bo tego nigdy pod dostatkiem nie miałem, a po osiągnięciu stanu wtórnego kawalerstwa, wszystko co miałem spieniężyłem w salonach masażu w Malmö, Lund w Etiopii, Kenii, Tunezji czy na Madagaskarze.

Podczas pobytu w Antananariwo, czyli stolicy Czerwonej Wyspy, poznałem Perlette. Popatrzyła na mnie raz, potem drugi, trzeci, czwarty, trochę piąty, odrobinę szósty i pokręciła zaprzeczająco głową raz, drugi, żebym nie miał złudzeń do moich szans na żonopójście, zaprzeczyła raz trzeci, potem czwarty i… poszła swoją drogą.

Po paru dniach spotkaliśmy się znowu. Nakłamałem jej, naobiecywałem, nachwaliłem się osiągnięciami literackimi, których nigdy de facto nie miałem. Odjąłem sporo lat, sobie, bo ona była młoda więc odejmowania na razie nie potrzebowała, paszportu jej nie pokazałem, żeby nie poznała prawdy co do mojej długowieczności, i ona… już nie była tak zdecydowanie na nie. Powoli, bo powoli, ale zaczęła jakby się wahać co do zdecydowanego odrzucenia moich konkurów.

Po tygodniu odprowadziła mnie na lotnisko i pomachała ręką, gdy samolot Ethopien Airlines wzbijał się w przestworza razem ze mną. Trochę podpitym, bo nabyłem butelkę whisky w sklepie Tax Free.

Po miesiącu Perlette się odezwała, że chciałaby mieszkać i pracować w Szwecji, że na razie nie ma innego faceta, więc ostatecznie na jakiś czas mogłaby wyjść za mnie, ale wierności – z uwagi na mój wiek – nie gwarantuje, sprzątać w mieszkaniu nie lubi, z gotowaniem to różnie bywa, z praniem też nie wygląda lepiej, więc mogę przyjechać do Antananariwo i wziąć z nią ślub. Oczywiście nie za darmo. Matce będę musiał zapłacić minimum trzysta dolarów, a lepiej czterysta czy pięćset, każdemu z pięciu braci sumę porównywalną i dwom siostrom sumy niedużo mniejsze.

Ucieszyłem się, że mówi prawdę, jest szczera, kłamie mało albo prawie wcale i summa summarum drogo za moje żonopójście nie żąda. Spakowałem więc co nieco z mojego nieistniejącego de facto majątku, pożyczyłem na bilet i udałem się po raz drugi na Madagaskar.

Krajobraz Czerwonej Wyspy jest co najmniej piękny i na tym można byłoby poprzestać, bo wszystko inne już na zachwyty nie bardzo zasługuje. Bieda na każdym kroku, a nawet na każdej jego połowie. Dzieci ulicy na ulicach mrowie, starych, opuszczonych ludzi żebrzących drugie mrowie, dziur w chodnikach trzecie mrowie, przestępstw kradzieży mrowie kolejne, więc młode dziewczyny lub kobiety mające się za atrakcyjne, od zamążpójścia za cudzoziemca nie uciekają, a nawet wygląda tak, jakby cudzoziemców po cichu poszukiwały.

Perlette nie do końca była zdecydowana co do zamążpójścia za mnie, a jej rodzina nie ukrywała tego, że lepiej już dla niej byłoby zostać starą panną niż wyjść za mnie. Jej matka była drobne dwadzieścia lat młodsza ode mnie. Ojciec siedemnaście. Na otarcie łez miałem fakt, że jej babka tylko rok po mnie przyszła na świat, więc byliśmy prawie równolatkami.

Rankiem ruszyliśmy środkiem chodnika do Urzędu Stanu Cywilnego. Ja i ona. Jej kuzynki, które miały być świadkami, wolały pokazać się tylko w środku budynku.

Perlette ma pięciu braci, ale żaden nie chciał ze ślubem mieć cokolwiek do czynienia. Najstarszy mówił, że to nie jest zamążpójście, tylko coś innego. W wolnym tłumaczeniu z ich języka, którego prawie nie znam, to brzmiałoby to mniej więcej jako ZamążUjście. Do tego dodawał:

— Niech sama sobie bierze ślub z Joe Baiden.

Trochę mi to sprzyjało, bo praktycznie znaczyło, że jak niedługo przekroczę osiemdziesiątkę, to będę mógł wystartować za Oceanem w wyborach prezydenckich. Najmłodszy z nich, niestety, trochę to cieniował.

— Może w trakcie ceremonii utnie sobie drzemkę.

Była to aluzja do debaty Joe Bidena z Donaldem Trampem, w której ten pierwszy nie wypadł najlepiej. Nie czuwał cały czas, tylko w wolnych chwilach trochę przysypiał.

— To co, pójdę tam słuchać jego pochrapywania?

Musiał też znać się trochę na prawie cywilnym, bo szybko dodał.

— A w ogóle to nie wiadomo, czy ten ślub będzie ważny, bo jak on w trakcie ślubowania utnie sobie jedną czy dwie drzemki, to… to będzie trochę jakby wbrew przepisom.

Ci pozostali dyskretnie przytaknęli.

Jedna kuzynka zrezygnowała, ale dalszy krewny Perlette zgodził się być świadkiem. Drogo za to nie chciał. Dwadzieścia dolarów zażądał, ale zaraz opuścił na dziesięć. Dałem mu pięć i wyglądał na zadowolonego.

Ceremonia ślubu cywilnego szła szybko. Perlette czuwała, ja nie przysypiałem i urzędniczka nie miała do niczego większych zastrzeżeń.

Krewny-świadek wziął mało, bo summa summarum nie był chyba dobrze wykształcony. Dokumenty podpisywał powoli, z namysłem i dyskretnie rozglądał się na boki, jakby poszukiwał pomocy. A do tego tylko połowę imienia napisał dobrze, później zaczęło mu iść gorzej. Zrobił błąd, który jednak urzędniczka szybko poprawiła. Z nazwiskiem radził sobie tak samo słabo. Błąd zaraz na początku i drugi pod koniec. Co prawda nazwisko miał długie, ale mógłby chyba pisać go trochę lepiej. Kierowniczka Stanu Cywilnego była na pewno dobrze wykształcona, bo mówiła biegle po francusku z Perlette, po angielsku do mnie, a do protokolantki w jej plemiennym narzeczu i nie była do tego służbistką. Szybko przejrzała Akt Zawarcia Małżeństwa, przyłożyła duży stempel i złożyła nam życzenia szczęśliwego pożycia.

W najbliższym barze wypiłem kilka toastów sam ze sobą, noc poślubną przełożyłem na bliżej nieokreślony termin, zarzuciłem moją podróżną torbę na ramię i ruszyłem w podróż poślubną. Sam, bo Perlette miała jakieś spotkanie ze znajomymi, drugie chyba z braćmi i wolała być na nich beze mnie.

Drogi na Madagaskarze, których właściwie nie ma, są na pewno najgorsze na Kuli Ziemskiej. Poruszają się po nich ludzie, zwierzęta dzikie, oswojone i różne pojazdy. Z Foulpointe, znanej wypoczynkowej miejscowości nad Oceanem Indyjskim, do Toamasina jechaliśmy autobusem. Bardzo starym, jak każdy inny na tej trasie. Odległość pięćdziesięciu kilometrów pokonywały one w trzy godziny.

Trzeba mieć przy tym mocne zęby, bo w czasie jazdy trzęsie tak, że kolanem trafia się w twarz. Często w czoło, czy nawet w wierzchołek głowy od strony pleców. Nikt jednak nie narzeka, bo to jest ich codzienność. Moja, przez dwa tygodnie wojaży po tej wyspie, też.

Autokary, samochody i inne pojazdy tam się nie psują, bo wszystkie są już tak popsute, że tam nic dodatkowego zepsuć się już nie może. One po prostu stają na drodze i jazdy do stacji docelowej nie kontynuują. Dalej podróżni radzą sobie sami. Tak jak potrafią i tak jak nakazuje sytuacja życiowa. Konduktor zdejmuje bagaże z dachu, kobiety zakładają walizki, torby, czy wiadra z owocami na głowy, biorą dzieci za ręce i ruszają poboczem. Ich mężowie idą zawsze z przodu i najczęściej z rękami w kieszeniach. Jak dystans między członkami rodziny się wydłuża, to odwracają się, posyłają kilka słów i żony przechodzą w trucht.

Nasz autobus też stanął. Wszyscy wysiedli i każdy robił to co do niego należy. Wziąłem moją podróżną torbą i zacząłem iść w stronę najbliższego miasta.

Wieczorem nadjechał inny autobus, ale miał tylko parę wolnych miejsc. Dałem kierowcy dziesięć dolarów, więc zrobił mi miejsce z przodu, koło siebie i po kilkuminutowych przepychankach ruszyliśmy w stronę Toamasina.

Rodzina Perlette, mojej drugiej żony, była rozgałęziona jak stary, dorodny buk. Jej pięciu braci miało żony z wielodzietnych rodzin. Jedna z nich, zajmująca się działalnością artystyczną, mieszkała w małej wsi niedaleko Toamasina. Powiedziała oficjalnie, że chciałaby mnie poznać. A jak nie będzie jej w domu kiedy przyjdę, to żebym pokazał się jej dziadkowi, który jest mniej więcej w moim wieku. Uważała chyba, że jako równolatkowie, ja i on, będziemy mieli wspólny język.

Autobusy jednak do tej miejscowości nie jeździły. Przyłączyłem się więc do grupy pieszych. Idąc rozmawialiśmy na migi i rozumieliśmy się dobrze, bo nikt z nas nie popełniał błędów stylistycznych czy ortograficznych. A do tego w naszych zdaniach przekazywanych ruchami rąk i dłoni wszystko było na swoim miejscu. Przecinki tam gdzie powinny być. Kropki też na swoich miejscach, a do tego każde zdanie zaczynaliśmy z dużej litery.

Szliśmy zwartym szykiem i raźnie. Wszystko było normalnie, tak jak jest tam od wielu, wielu wieków i prawdopodobnie przez następne długie wieki nic nie ulegnie w tej materii zmianie. Kobiety z tobołkami na głowach, obok dzieci i trochę w przodzie mężczyźni z rękami w kieszeniach. Niektórzy palili papierosy.

Droga raz wspinała się pod górę, raz trochę opadała w dół. Daleki krajobraz był piękny, więc zrobiłem kilka zdjęć na pamiątkę mojej podróży poślubnej.

Patrząc na spocone twarze kobiet, można byłoby w duszy zapytać, szczególnie, gdy droga pięła się stromo pod górę, czy te relacje małżeńskie w Afryce są na pewno wzorcowe.

Prawdę mówiąc, nie potrafiłbym na to odpowiedzieć, bo z jednej strony to trochę szkoda tych kobiet, ale jednocześnie trzeba wziąć pod uwagę i następstwa zmian, gdyż mogłoby być tak jak w moim pierwszym małżeństwie. Grażyna grubo przed ślubem wzięła mnie pod podeszwę i nie odpuściła aż do dnia wydania przez Sąd Wyroku rozwodowego. Bylibyśmy małżeństwem nadal, to ja szedłbym teraz z kilkoma walizkami na głowie, torbą z jej lusterkami, grzebieniami i kosmetykami w rękach, a – niewykluczone – że za koszulą umieściłaby mi jeszcze jakiś płaszcz przeciwdeszczowy albo i dwa, bo ma ich kilka, buty gumowe, suszarkę do włosów, a być może i kilka miejscowych gazet z anonsami mody. Grażyna natomiast kroczyłaby obok z rękami w kieszeniach lub z lusterkiem w ręku i podziwiała swoją piękną twarz.

Do wsi dotarłem późnym wieczorem. Krewny mojej nowej żony czekał na progu. W swoim małym domku, zbudowanym z desek, blachy i liści drzew kokosowych nie miał światła i wody. Tak jak wszyscy inni mieszkańcy. Na ścianach wisiało kilka akwarel. Wskazał je wzrokiem, a po chwili podprowadził bliżej ognia, by zobaczyć lepiej moją twarz.

Patrzył długo i cały czas w milczeniu, więc nic konkretnego nie wiedziałem. Zaskoczony był, zniechęcony, zmartwiony, czy było mu wszystko jedno. Wyglądało na to, że był chyba stolarzem, bo w kieszeniach spodni miał dużo gwoździ i to różnych rozmiarów. A z wewnętrznej kieszeni, wiszącej na gałęzi pobliskiego drzewa jego marynarki, wystawał młotek. Z tego co mówił w swoim języku, którego w ogóle nie rozumiałem, to pracował głównie nocami, gdy żar z nieba i pot z czoła nie dokuczały tak mocno.

Na kolację zjadłem dwie smażone ryby, złowione rankiem przez sąsiada – rybaka w pobliskiej rzece i kawałek razowego placka ziemniaczanego. Smakowało dobrze. Później wnuk czy prawnuk rybaka pobiegł do rzeki wymyć mój talerz, łyżkę i widelec, a ja ułożyłem się do snu na rozrzuconej na glinianej podłodze słomie. Komary bzyczały, bzyczały i jeden ugryzł mnie w głowę. Głęboko, bo niemalże doszedł żądłem czy zębami tam, gdzie prawie każdy człowiek ma szare komórki, a poeci w zamian poezję. Krewny musiał to zauważyć, mimo ciemności, albo znał się na poezji, bo nałożył mi na twarz coś jak sito do przesiewania mąki czy maku. Zasnąłem więc szybko.

Sąsiad – rybak chyba nadal lubił wodę. Tak to wyglądało z jego zachowania. Do snu ułożył się obok dużej kałuży, a w nocy, gdy wstałem za potrzebą, to on trzymał w wodzie nogi. Następnym razem jedną rękę, trzecim razem drugą, a nad ranem umiejscowił się tak blisko wody, że ta przy podmuchach wiatru ocierała się niemalże o jego starczą, pomarszczoną twarz.

Większość mieszkańców wstało razem ze słońcem. I ja też dokonałem tego. Przewiązałem przez biodra ręcznik i ruszyłem do rzeki. Pranie i toaleta odbywały się ekologicznie. Na łonie natury. Z tym, że pranie było wyłączną dominą kobiet. Ja wyprałem skarpetki.

Na płaskich kamieniach rozkładały pranie, mydliły i płukały w nurcie rzeki. Potem wszystko rozłożyły na trawie. Reszty dzieła dokonywało słońce.

Nikt nikomu we wsi nic nie kradł, bo za takie coś to miało się karę. Ogłoszoną wieczorem przy ognisku przez najstarszego mieszkańca wsi. Wyrok był i jest ustny, krótki, nie zawiera uzasadnienia i nie ma od niego odwołania. Najstarszy mieszkaniec wskazuje palcem i cicho mówi: wydalenie. Egzekucja sentencji jest natychmiastowa, więc on czy ona pochyla głowę i w milczeniu odchodzi, by więcej do wsi nie wrócić.

W południe przyszła praprapra… wnuczka najstarszego mieszkańca i powiedziała, że moje skarpetki już wyschły. Pożegnałem się więc z krewnym mojej nowej żony, mieszkańcom skinąłem głową, zarzuciłem moją podróżną torbę na ramię, nałożyłem nowowyprane skarpetki i ruszyłem skrajem drogi przed siebie.

Po kilku dniach dotarłem na lotnisko. Z daleka zobaczyłem Perlette i wyglądało to tak, jakby czekała na mnie. Po chwili podeszła, pogładziła mnie wierzchem dłoni po policzku i wymieniliśmy kilka spojrzeń, a po chwili i parę słów. Z jej spojrzeń i jej chwilami długiego milczenia wynikało niezbicie, że jak kiedyś spotkamy się znowu, to może nie zakończy się wszystko na pogładzeniu po policzku, na kilku spojrzeniach i paru słowach, a może być dużo więcej. Jak uśmiech, podanie ręki, czy nawet pocałunek w policzek.

Uszczęśliwiony tą radosną myślą ruszyłem w stronę samolotu odlatującego do Nairobi, by przez Paryż i Kopenhagę wrócić do mojego mieszkania. Od dawna pustego.

Jerzy Marciniak

Lämna ett svar