Kiedyś kiedyś, co w tym przypadku oznacza Gomułkę w kwiecie wieku (gdy przemawiał, pojawiała mu się w kącikach ust piana, co mi krótko skomentował warszawski taksówkarz: On ma panie lu/ó/d w dupie!) podszedł do mnie w ŻAKU (Klub Studentów Wybrzeża) znajomy, z zawodu konsul Brazylii w Gdańsku.
Facet był kompletnie oszalały na punkcie muzyki i Magdy. Magda zaś była puzonistką w orkiestrze Gdańskiej Filharmonii i zanim za niego wyszła i wyjechała do Brazylii, miała się z Alkiem Musiałem, znakomitym jazzowym trębaczem z zespołu Modern Jazz Kwartet. Chodziłem z Alkiem do Szkoły Muzycznej w Gdyni i graliśmy razem w młodzieżowej orkiestrze, o mało co symfonicznej (on na wiolonczeli, ja na flecie), która wystawiła w gdyńskim teatrze zwanym powszechnie Stodołą, spłonął niewiele lat później, dziecięcą operę „Wilk i koźlęta”.
Otóż konsul ów przyszedł do ŻAKA, żeby mi wręczyć nuty jakiegoś utworu z wokalizą, które specjalnie dla mnie przywiózł był z Londynu. Jak na owe czasy rarytas! Inaczej wszystko ściągaliśmy po nocach z Radia Luksemburg na magnetofonik Tesla (dziś można by go, jak kamienny topór, pokazywać młodzieży na lekcjach). A więc zgrywaliśmy z radia na taśmę magnetofonową i oddawali Zbyszkowi Wilkowi, pianiście i studentowi dyrygentury oraz kompozycji Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku, chłopakowi o genialnym uchu. Zbyszek spisywał na pięciolinię, aranżował i przynosił gotowe.
Wywołał mnie z próby (Kabaretu TO-TU), siedliśmy na boku, pochylili głowy nad nutami (coś z repertuaru Tomy Steela) i on powiedział do mnie po polsku (uczył się, wiadomo, Magda!): To moszesz Anszej zaśpiewaciać, albo zagwiździci!
*
Z drugiego roku studiów (Wyższa Szkoła Ekonomiczna, Wydział Transportu Morskiego, Sopot) wyleciałem z hukiem i już mówię dlaczego. Otóż docent Sołtysik pragnął uzyskać ode mnie bliższe informacje na temat całek i różniczek, ale ja, młodzieniec z dobrego domu, odmówiłem kontynuowania rozmowy, bo myślałem, że to nazwy chorób wenerycznych.
Ale jeszcze na pierwszym roku pojawił się Bułgar Mitko. Ogromnie wzorzysta postać. Kiedy już swoje w Polsce wystudiował, wrócił do Bułgarii i został tam szychą, zdaje się w przemyśle filmowym.
Na WSE powstał podówczas kabaret. Były to mili państwo czasy, że lud zamieszkujący radzieckie dominium PLUT (Polska Ludowa Towarzyszy), aby doszczętnie nie zwariować, ratował się wentylem bezpieczeństwa w postaci studenckich kabaretów. W całej Polsce powstało ich wiele, ale ten był kabaretem niespotykanym i kompletnie zwariowanym. Szefował mu młody aktor Teatru Dramatycznego w Sopocie, Zdzich Maklakiewicz. Dla jeszcze żywych, a ówczesnych bywalców teatrów i knajp Trójmiasta, postać mówiąca sama za siebie. Kabaret wystawił premierowy spektakl, a jednym z aktorów był nasz Bułgar.
Mitko otrzymał rolę może nie pierwszoplanową, ale niezwykle dynamiczną. Uczestniczył bowiem w skeczu, w którym głównym jego zadaniem, zanim wyrzekł słowo, było rąbanie drzewa. Tu trzeba dodać niezbędne wyjaśnienie. To nie była żadna tam pożałowania godna dzisiejsza komputerowa lipa! Mitko rąbał prawdziwe drzewo, prawdziwa siekierą, a bałkański temperament buzował w nim tak, że drzazgi leciały jak grad prosto w rzędy widzów!
Rąbał rąbał, następnie unosił tors, wycierał zroszone potem (autentycznym potem!) czoło i wygłaszał stentorowym głosem wiekopomne słowa: Zabiłam moja partnerka! Zabiłam sztuka!!!
*
Kiedyś, dawno już po studiach, wybrała się do Mitkowej Bułgarii silna grupa, w której był między innymi Staszek, człowiek nieco od reszty starszy i po przejściach.
Staszek przeszedł gehennę głodu. Zdaje się na Kołymie, ale może w Kazachstanie. Nie ma znaczenia gdzie, głód wszędzie jednaki. Staszek doświadczył straszliwego, wymiatającego ludzi śmiertelną miotłą głodu i ów „syndrom” pozostał w nim na zawsze. Staszek po prostu nie potrafił przerwać jedzenia. Siedział przy stole w milczeniu i jadł, jadł, jadł. Wszyscy o tym wiedzieli i współczuli mu. Był to zresztą świetny facet, a jego syn jest dziś wziętym Trójmiejskim adwokatem.
A więc Bułgaria. Słońce, lazur morza, olbrzymi taras i silna grupa przy stole. Na stole zaś różnobarwna symfonia olbrzymich waz, z wszelkiego możliwego rodzaju sałatami, półmiski z rybami, krabami, rakami, kunsztownie przyrządzona baranina, patery z owocami, antałki rubinowo pobłyskującego wina… Co tu dużo mówić, Ameryka!
Gwar, śmiech, żarty, wspomnienia, poklepywania… i milczący Staszek pochylony nad kolejnym talerzem. Mitko oczywiście wiedział o co chodzi, ale się odzwyczaił pamiętać. W pewnym momencie zauważył i zawiesił na Staszku długie spojrzenie. Następnie obszedł stół dokoła, nalał szklaneczkę najlepszego wina, przesunął w jego stronę parę półmisków, pochylił się, objął go ramieniem i ciepło powiedział: Wperdalaj Staszu na zdrowie! Wperdalaj!
*
Życie i los potrafią zataczać nieoczekiwane meandry. Ja również połknąłem na lingwistycznej niwie moją osobistą żabę. Gdzieś po roku pobytu w Szwecji nadszedł czas zakupu nowych opon, a moje wygórowane ambicje domagały się, abym dokonał tego w miejscowym języku i samodzielnie.
Był upalny lipiec (ważna informacja!), przy ladzie stał facet i ja go po gudogach poinformowałem, że pragnę: Fira Jul. Nie wiedzieć czemu spojrzał na mnie zdziwiony. Nie będę się rozwodził, Czytelnicy NGP znają znakomicie język szwedzki, dodam tylko, że oczywiście powinienem powiedzieć: Fyra däck (różnica w wymowie dla Słowianina nieomal nie do rozróżnienia). Moje Fira Jul oznaczało, że oto zapraszam oponiarza do wspólnego spędzenia Bożego Narodzenia (w lipcu!).
asz