Twój ruch

Świat jest niewzruszony a przez to wspaniały. Szanuję go i kocham, bo w swoich obrotach wokół słońca ofiarowuje mi siebie ciągle na nowo i stale inaczej. Płynę więc tą przedziwną rzeką zdarzeń, z niespodziewanymi widokami za każdym zakolem drogi.

Co w życiu przeczytałem i co sam napisałem, oddala się teraz zwolna i rysuje jako napotkana po dłuższej kwarantannie przestrzeń. Żyję tygodniem, dniem, godziną i coraz silniej puka do mojej świadomości przekonanie, że aby istnieć spokojnie, należy odejmować życiu rzeczy zbędne. Okazuje się, że wszystko, z jutrem włącznie, nie jest przez to wcale gorsze, a czasem nawet bardziej interesujące.

Moja choroba, bo tak nazwałem to co mnie spotkało w wieku 13-14 lat, przerodziło się w ciekawe wspomnienia. Wydaje mi się, że to nie figuruje w podręcznikach psychiatrii, ale co ja wiem na ten temat psychiatrii? W każdym razie rzecz polegała na zaburzeniach w percepcji odbioru rzeczywistości.

Niespodzianie, a zdarzało się to o różnych porach dnia i bez najmniejszych zapowiadających symptomów, czułem że dzieje się ze mną coś niezwykłego, ponieważ mój wzrok nagle tracił perspektywę. Na co bym nie spojrzał było znacznie bardziej oddalone, odległe, małe. Jakbym patrzył przez lornetkę z odwrotnej strony. Przy tym obraz był nieostry, a wszystko skąpane w dziwnej, przypominającej ultramarynę barwie i w towarzystwie dość przykrych dźwięków, których pochodzenia nie potrafiłem określić. Tak trwało dwie godziny, czasem cztery/pięć godzin a czasem kwadrans i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różyczki mijało, pozostawiając mnie najczęściej z bólem głowy.

Czułem jakbym się znajdował w dziwnej klepsydrze, w której piasek zła i dobra i moje dziwne istnienie, przesypuje się innym niż życie wokół rytmie. To co mnie otaczało traciło moc istnienia, było bytem teatralnie nierealnym, rozpadem.

Tylko mój ruch był realny, tylko mój ruch się liczył. Wszystko i wszyscy inni byli uczestnikami sztucznego, fantasmagorycznego widowiska, nie prawdziwego życia. Otaczający świat nie był bardziej prawdziwy, niż nocne demony zlatujące się pod okno i próbujące odbierać mi moje sny. Niestety wszyscy byliśmy skazani na zatratę, ponieważ ład w którym się zadomowiliśmy, ład kształtujący myśli, uczucia, działania, jak każdy ład przed nami i każdy po nas, charakteryzował się dojrzewaniem do klęski.

Z kim mogłem dzielić moje strapieniach, zwątpieniach, wątpliwości, od kogo oczekiwać choćby wyrozumiałego zaciekawienia? Wówczas z nikim a dziś z paroma osobami, które wiem że przyjmą moje słowa z powagą. Mam poczucie, że świat homo sapiens boryka się z długotrwałymi kłopotami, bowiem mści się tak na sobie samym, zaś zawiść każe szukać pociechy w wizjach o upadku „tych innych”, których los niesprawiedliwie oszczędził.

Może mój chłopięcy umysł przebiegał wówczas epoki jak pocisk i chwytał instynktownie cechy ogólne, wektory przyspieszenia, spowolnienia, stawania się i mknięcia dalej? Może rodziło się wówczas przeczucie, że epoka w której żyję umiera i powinno się ją szybko pochować, żeby spadkobiercy mieli szansę lżej odetchnąć?

Tyle o mojej chorobie, może śnie? Dziś, jako stary sportowiec utrzymuję się w formie i staram być obecny w dziele zbiorowym literatury mojego ojczystego języka, co po z górą pół wieku spędzonego na obczyźnie, jest myślę zupełnie niezłym wynikiem.

Możliwe, że świat tak bardzo się rozpędził, że w tym pędzie nie zauważa iż stracił oddech? Co paradoksalne, triumfalny  pochód jednostek współczesnego świata, tak zmienia i przekształca, że ich dusze błyszczą sztucznie, jak zrobione z połyskliwego plastiku. Idąc tą drogą łatwo przyjąć, że istnienie jest kłopotem, wielką, spłaszczoną ponad miarę i wstydliwą nieprzyzwoitością.

Czy głównym zadaniem i obowiązkiem człowieka, może być przeniesienie wartości na drugi brzeg? To mogłoby zmienić wiele. W każdym razie mogłoby złagodzić rozczarowania i zmniejszyć ciężar absurdu bycia, jak również wzmocnić przekonanie, że wszystko zostanie nam wybaczone, jeśli przechowamy w sobie miłość do Dobra.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar