W III klasie szkoły powszechnej prowadzonej przez siostry zakonne w podwarszawskich Gołąbkach/Grabkowie (mieszkał tam m.in. znany pisarz Władysław Jan Grabski) dostałem raz V-kę rzymską z religii. Wokół szalała wojna i okupacja, 100 metrów od domu, gdzie mieszkaliśmy, stała bateria niemieckich ’zenitek’, których obsługa pozwalała miejscowym dzieciom kręcić się w odległości paru metrów, a ja na lekcji pięknie streszczałem biblijną opowieść o miłosiernym Samarytaninie, za co dostałem tą super ocenę.
Niemal dwa lata później w Krakowie, gdzie trafiliśmy po powstaniu warszawskim, a tuż po wkroczeniu Rosjan, zacząłem uczęszczać do IV klasy szkoły na Czerwonym Prądniku. Ale z religią nie było już tak dobrze. Wykładali ją tam miejscowi księża (ks. Baran, ks. Saduś) i nie ustępowali w surowości świeckim pedagogom: kary cielesne były na porządku dziennym, szpicruty w ciągłym ruchu. Równocześnie odbywały się ceremonie spowiedzi i komunii w miejscowym kościele. Pierwszy obrządek traktowałem konwencjonalnie, wymyślając jakieś właściwe dla 9-latka przewinienia (brak posłuszeństwa w domu, lenistwo w szkole) i kończąc sakramentalnym: więcej grzechów nie pamiętam. I dostawałem rozgrzeszenie, nawet bez obowiązkowych zdrowasiek. Przy drugim zdarzyła mi się raz zadziwiająca przygoda. Ksiądz podający do ust szeregowi klęczących dzieci opłatek upuścił go przy mnie na podłogę i ja, chcąc okazać się uprzejmy, podniosłem go swą grzeszną dłonią i podałem księdzu. Powstała panika i księża zaczęli pośpiesznie egzorcyzmować moją dłoń. I pomyśleć tylko, że ani ja ani owi kapłani (choć z różnych powodów) nie wiedzieliśmy wówczas, iż przystępując do spowiedzi i komunii (nie będąc ochrzczony) popełniłem grzech świętokradztwa, z którego się z tych samych powodów nie wyspowiadałem.
Po przeprowadzce do Łodzi miałem naukę religii w V klasie, gdzie z kolei miłosierna siostra zakonna podwyższyła pod koniec roku oceny wszystkim uczniom o jeden stopień i moja trójczyna zamieniła się w imponującą czwórkę. Ale następnej jesieni, w klasie VI, siostra nie zjawiła się na lekcjach, jak stwierdzono oficjalnie ze względów zdrowotnych, w istocie już wówczas (1947) tępiono religię w szkole.
Nie było jej oczywiście w gimnazjum TPD nr 1, gdzie wkrótce rozpocząłem naukę. Była natomiast surowa i powszechnie nie lubiana matematyczka nazwiskiem Jarząbek (od czasu wycieczki szkolnej na WZO we Wrocławiu nosiła przezwisko ’Iglica’). Jak wynika z wywiadu mego kolegi klasowego JM Rymkiewicza udzielonego Jackowi Trznadlowi w głośnej książce ”Hańba domowa”, zapamiętany przeze mnie konflikt Jarząbkowej z uczniem klasy X czy XI-ej niejakim Szpiglem nie dotyczył zwykłych spraw dyscypliny czy nauki (jak wówczas sądziłem) lecz kwestii już to wywieszenia na korytarzu szkolnym krzyża już to zdjęcia portretu Stalina w pokoju kółka polonistycznego i zastąpienia go Mickiewiczem, przeciw czemu ów ZMP-owiec może protestował, albo był tu donosicielem. Sprawa zakończyła się relegowaniem obojga (!, krzyż zdjęto? portret przywrócono?) a myśmy odetchnęli i dostaliśmy później wspaniałego profesora matematyki Michała Rukiewicza, który na maturze mnie, nieuka w tej dziedzinie, podciągnął aż do (niezasłużonej) 5-ki.
Ale religii jak nie było tak nie było i jako 100%-wy ateista, umacniany w niewierze przez ’chunwejbinów’ reżimu – jak moja starsza siostra i jej mąż, z kolei utwierdzani w tejże przez swoich ’pryszczatych’ rówieśników z AZWM Życie, jak Leszek Kołakowski i Wiktor Woroszylski – postulatem, że religia to ciemnota (i opium dla ludu), sam rozpocząłem studia. Na drugim roku wydziału dyplomatyczno-konsularnego SGSZ specjalna komisja z MSZ przeprowadzała czystkę i podobno wielu przesłuchiwanych pytano o to jak często chodzą do kościoła. Mnie jakoś tego pytania nie zadano (może smutni panowie wiedzieli o mnie więcej niż spowiednicy?), a mimo to wkrótce potem usunięto mnie ze studiów po zaliczeniu 2-go roku. Z kolei na wydziale historii UW miałem bliskiego kolegę, którego poglądy wówczas ceniłem. Był on wierzącym i praktykującym katolikiem i tu nastąpiła pierwsza rysa w moim niezłomnym ateiźmie. Uznałem, że nie wszyscy wierzący są głuptasami czy prostakami i że religia nie musi być kwestią rozsądnego namysłu lecz wynikiem psychologicznej i etycznej potrzeby. Z czasem – na drodze rozumowej – uznałem, że nie jestem ateistą lecz agnostykiem i dziś bardzo byłbym skłonny rozciągnąć tę postawę na resztę ludzkości. Oczywiście przy zachowaniu szacunku i tolerancji dla wszelkich religii (może na czele z buddyzmem, bo tam nie ma Boga), a także przy założeniu, że nie wyrodzą się w fundamentalizm prowadzący do ksenofobii, nietolerancji i terroryzmu.
Doszedłem zatem do wniosku, że ani ateizm ani religia nie mają podstaw, nie można bowiem dowieść istnienia Boga ani jego nieistnienia.
Zagadka powstania (z czego?) i istnienia (od i do kiedy?) wszechświata jest na tyle niezrozumiała, że trudno się dziwić zabobonnemu człowiekowi pierwotnemu, uznającemu zapalony przez piorun krzak gorejący za emanację Boga. Jeszcze w owym łódzkim TPD-owskim gimnazjum zabawialiśmy się na lekcjach biologii zadawaniem bezradnemu nauczycielowi (o przezwisku ’Roślinka’) pytań z cyklu: skąd nogi rosną. Coś tam mówił o białku i planetach ale kolejne pytania o coraz wcześniejsze etapy rozwoju życia czy nawet materii nieożywionej zapędziły go w kozi róg i by uniknąć przyznania istnienia jakiejś siły sprawczej zagroził dwóją za jakiekolwiek następne pytanie. A jeszcze kilka lat wcześniej pewnie zasłoniłby się boskim autorytetem.
Tak więc, już na poważnie: dojście do wniosku niewytłumaczalności powstania wszechświata na drodze naukowej (Big Bang czy nie Big Bang) a także niedowodliwości istnienia Boga utwierdziło mnie w agnostycyzmie. I nie odnalazłem Boga. Czy w pewnym, niedalekim już momencie, będę jak tonący (nie jak myśląca trzcina) chwytał się zakładu Pascala, pokaże przyszłość.
Aleksander Kwiatkowski