Diamentowe gody

Jakże tragicznie nudny byłby świat bez wspomnień. Którejś nocy, dawno dawno temu, w dzieciństwie jeszcze, obudziłem się z głośnym płaczem. Śniło mi się, że mam w łóżeczku mnóstwo karaluchów. Mama przybiegła, przytuliła,  a ja dalej je widziałem jak pełzają we wszystkie strony. Mam ryby w łóżku! – krzyczałem rozdygotany innego wieczoru. Pływają po kołdrze! Już ich nie ma! – pocieszała Mama. Sam zobacz! Przedtem też nie było! – pochlipywałem uparcie. A ja je i tak widziałem! Prawdziwe złudzenia? Złudne prawdy?

Krótko bo krótko, ale byłem gwiazdą! Jak marynarz, co żyje krótko ale dobrze. W mojej młodej dorosłości był czas, gdy nazywałem się Andrzej Jordan. Wokalista rockowy Andrzej Jordan!

A stało się tak, ponieważ wyleciałem z Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie, dziś Uniwersytet Gdański. Wykładowca matematyki docent S, zapragnął dowiedzieć się ode mnie co sądzę o całkach i różniczkach, gdy ja z trudem i nie pojmując po co, przebijałem się przez zawiłości sprowadzania różnych rzeczy do wspólnego mianownika. Poza tym byłem przekonany, że owe całki i różniczki to nazwy chorób wenerycznych, a ja, młodzieniec z dobrego domu, o takich sprawach nie rozmawiałem z obcymi ludźmi! Niestety Alma Mater nie znała się na żartach i mnie przepędziła. Może i dobrze się stało.

Nie miałem co z sobą robić, więc wałęsałem się czekając aż los mnie gdzieś popchnie, i wtedy  poznałem – Wojtka Zielińskiego vel Marka Tarnowskiego, młodszego brata kolegi z II Liceum im. Adama Mickiewicza w Gdyni, Marka – redaktora „Głosu Wybrzeża” Franciszka Walickiego.

Walicki zajmował się prywatnie muzyką popularną, a ponieważ miałem nuty i podśpiewywałem niezłym barytonem i akcentem piosenki Tommy Steela (Ojciec był oficerem u generała Andersa i chodziłem w Anglii dwa lata do szkoły podstawowej, wróciliśmy do Polski w 1947 roku), zostałem jednym z wokalistów zespołu Rhythm and Blues, który powołał do życia tenże redaktor Franciszek Walicki. Podkreślę, że pierwszy tego typu zespół w tysiącletniej historii Polski, ludu boży!

Próby odbywaliśmy w koszarach Marynarki Wojennej na Oksywiu, gdyż wszyscy muzycy byli etatowymi pracownikami Zespołu Estradowego Marynarki Wojennej „Flota”. Śpiewałem tedy moje „tommysteele”: Will it be You czy Butter Fingers i inne kawałki, na próbach w Marwoju, w gdyńskim klubie ZMP „Pikolak” (od piccolo) i Klubie Nauczycielskim w Gdyni, w gdańskim „Żaku” i „Rudym Kocie”.

Mega-gwiazdą Rhythm and Blues był Bogusław Wyrobek. Świeżo upieczony absolwent sopockiej WSE, człowiek niewysoki o nieco kobiecych rysach twarzy. Gdy śpiewał Dianę dziewczyny dostawały spazmów. Śpiewał również wspomniany już Marek Tarnowski (Wojtek Zieliński), doszedłem ja, w końcu pojawił się Rom z Lublina Michaj Burano (Wasil Michej) Grali zaś: Grzyb – gitara (później znany aranżer Leszek Bogdanowicz), Kirsznik – saksofon tenorowy (robił mostek nie przestając dmuchać w saks!), Szymański – kontrabas, i perkusista (niestety nie pamiętam nazwiska). Nagłośnienie „robił” Wielochowski z Domu Kultury w Gdyni.

Przypominam sobie rozmowę z Frankiem, gdy śmiertelnie poważnie zastanawialiśmy się nad stanem naszych uszu, niszczonych potwornym rykiem głośników (taką moc gwiazdy rocka mają dziś w jakuzzi!).

Koncerty prowadził hrabia Dzieduszycki. Niedługo. Ze swoim charmem bywalca krakowskich kawiarenek, pasował do rocka jak kwiatek do kożucha. Na jego miejsce przyszedł Korpolewski, nowoczesny konferansjer i człowiek z nerwem.

Pseudonim Jordan wymyśliła mi żona Franka. Zdaje się, że Cześkowi Wydrzyckiemu też ona wymyśliła Niemena. Walicki został dla mnie Frankiem znacznie później. Wówczas zwracałem się do niego z szacunkiem: Panie redaktorze.

Ten zwalisty mężczyzna o grubo ciosanej, męskiej twarzy, robił dziwne rzeczy. Zajmować się podrygami Tommy Steela, swingiem bioder Elvisa, histerycznym falsetem Little Richarda? Niepoważne! Ogromnie dziwny był to facet, jak na tamte lata.

Franek, mrukliwy i małomówny Franek niósł w sobie jakąś tajemniczą i tylko jemu znaną misję. Był jak ruszona z miejsca góra. Nic i nikt nie potrafiło powstrzymać go w działaniu, rządziły nim jakieś potężne i tajemnicze moce. Nie zwierzał się nikomu. Działał i swoim litewskim uporem kruszył mury przaśnej tępoty urzędników systemu.

Koncertowaliśmy po całej Polsce, a prowadzili nas organizatorzy Firko i Węgorek z Wrocławia. Otworzyli później w poniemieckich bunkrach pod Wrocławiem wielką pieczarkarnię. Niestety padli na niej, podobnie jak PLUT (Polska Ludowa Towarzyszy) na Wałęsie.

Boże jedyny, to były czasy! Występowaliśmy w największych salach widowiskowych, w parkach, w muszlach koncertowych. Pisałem autografy na chustkach autostopowiczek, nocowałem we wspaniałych hotelach, jadłem w wytwornych restauracjach, buszowałem po klubach, na ramieniu uwieszały mi się coraz to inne i coraz piękniejsze panny… Co tu dużo gadać, raj na ziemi!

Niestety ten model istnienia nie mieścił się w poglądach na życie i bycie decydentów PLUTa. Milicja zamknęła nam praktycznie imprezę, ograniczając prawo występowania do sal nie większych niż trzysta osób: Wicie, rozumicie, społeczeństwo protestuje i domaga się! A cyna cyny rośnie!

Jak mogło się w PLUTcie cokolwiek zmienić na lepsze, kiedy hałaśliwa muzyka paru chłopaków, wywoływała pomruki komendy głównej Milicji Obywatelskiej? Ostatni koncert Rhyth and Blues  odbył się w warszawskim Klubie Dziennikarza przy ulicy Foksal. Zamknięty koncert dla prasy. Sławy dziennikarstwa wywijały marynarami i wrzeszczały, co było aktem niebywałej odwagi.

Ale Franek nie dał się ograć. Na gruzach Rhythm and Blues  powstał zespół o rodzimej już nazwie Czerwono-Czarni. Byłem jednym z członków założycieli tego zespołu, ale po krótkim czasie odpadłem.

To była najtrudniejsza decyzja mojego dotychczasowego życia. Andrzej Jordan, ulubieniec dziewczyn, zarabiający w parę dni przeciętną peerelowską pensję, pokazywany na kronikach filmowych, śpiewający w Wiedniu, w Leningradzie (to już śpiewka późniejszych nieco lat), przez nikogo nie przymuszany i dobrowolnie, odchodzi z zespołu i siada przy piątym biurku z prawej strony za szafą za 1700 złotych brutto! Szaleństwo, tchórzostwo, głupota?

Do dziś nie wiem dlaczego to zrobiłem – co jest nieprawdą, ale zrobiłem dobrze – co prawdą jest. Vivere non est necesse, navigare…. Instynktownie czułem, że potrzebuję z moim słabym charakterem, jakiegoś ładu w życiu. Navigare…

Ówczesny świat powoli budził się z letargu i rozkołysał w falę nie do powstrzymania. Wraz z Elvisem, Halleyem Anką, rozpoczęło się odejście od uznanych norm. Świat rozluźnił krawat, zdjął gorset konwenansów, założył nogę na nogę i zawołał: A mnie wszystko powiewa obojętnym kalafiorem! W San Francisco rodził się ruch ludzi-kwiatów: Make love not war!

Ten luz świata, w PLUTcie podbarwiony został stale postępującą pauperyzacją społeczeństwa. Polski hippis był w swoisty sposób gamoniowaty. Był też niedomyty. Kto nie przeżył letniej podróży tramwajem na Pragę, z nosem uwięźniętym w pachę jejmości w perkalowej sukience, ten nie wie co to życie!

Parę miesięcy temu, a była niedziela, włączyłem w moim sztokholmskim mieszkaniu telewizor na polonijny program, w którym Irena Santor i Wojciech Gąssowski. Pani Irena wspomniała ogromnie swego czasu popularny program radiowy „Podwieczorek przy mikrofonie”, a na dole obrazu pojawił się numer telefonu pod który należało zadzwonić, gdyby się miało coś do powiedzenia. Ja miałem i zatelefonowałem.

Przypomniałem pani Irenie jubileuszowy (setny) „Podwieczorek przy mikrofonie”. Też tam coś śpiewałem. Nie pamiętała. Ani że setny, ani mnie. Ale pamiętał Wojtek Gąssowski czym zrobił mi przyjemność.

        Świat zaś nie oglądając się na nic pędzi dalej a ja z nim. Przyszła na świat wnuczka Rebecca, po niej Natalia, wcześniej Izabella, jeszcze wcześniej dwaj chłopcy. Mam piątkę dzieci i piątkę (jak na razie!) wnuków. Jak koniak dwukrotnie pięciogwiadkowy!

Krzykliwe niemowlaki niecierpliwie wpisujące swój autograf w moje życie. Mają szaleńczą odwagę, w ogóle nie znają lęku. Dzielni żołnierze absolutnie warci swoich pieluch. Biorę je na ręce i solidarnie rozpoczynamy komponować naszą symfonię cierpliwości, pokory, odwagi, szczęścia. Gromadzimy nutki do naszej wspólnej pieśni o kochaniu (może im kiedyś kupię gitary?). Kocham je, i te które nadejdą, niewyczerpanym i za każdym razem odkrywanym na nowo kochaniem i sięgamy razem w światy Harrego Pottera, poszukując przycupniętej gdzieś i cierpliwie czekające na odkrycie bajki. Naszej bajki.

Siedzę drugi już dzień nad laudacją poświęconą Franciszkowi Walickiemu, twórcy polskiego rock and rolla. Właśnie mija pięćdziesiąt lat jak Franek się do tego zabrał. Pięćdziesiąt lat! Nie idzie mi, ale coś w końcu napisałem.

       Szanowny Jubilacie! Drogi i kochany Franku!

       Poruszasz pamięć, poruszasz emocje, budzisz wzruszenia. Potwierdzasz również sobą zdumiewającą prawdę, że młodość zdobywa się z wiekiem!

       Redaktor trójmiejskiej prasy, porucznik marynarki wojennej, żeglarz mórz i oceanów, zajmujący się czymś tak nieokreślonym, tak efemerycznym jak rock and roll? Bez sensu!

       Nieprawda, był sens i to jaki! Wymyśliłeś i stworzyłeś Franku „Rhythm and Blues”, pierwszy w Polsce zespół rockowy, którego miałem zaszczyt być jednym z wokalistów.

„RandB” istniał zaledwie kilkanaście miesięcy. Milicja zamknęła nam działalność twierdząc, że nie mogą zapewnić bezpieczeństwa na imprezach. Owo niebezpieczeństwo polegało na tym, że młodzież machała marynarkami, wstawała z krzeseł i wrzeszczała. Jak komunizm miał nie upaść, kiedy przestraszył się paru, niebezpiecznych jak biedronki smarkaczy!

       Ale Franka nie pokonali. Ten uparty Litwin miał umiejętność poruszania się pomiędzy kroplami deszczu. A rock and roll był jak deszcz. Padało na całym świecie. Franek tworzył kolorowe zespoły: Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, Akwarele, Czerwone Gitary.

       Kochany Franku, jesteś jak wzorzec metra, jak Adam i Ewa! Jesteś guru rocka! Ale największą Twoja zasługą jest, że ofiarowałeś paru pokoleniom przyduszonym do ziemi młodym Polakom, nadzieję. Zdefiniowałeś im młodość. I za to Ci chwała.

       Mówiłbym dalej, ale w przeciwieństwie do Jubilata jestem już stary i zapomniałem co miało być dalej.

Nauczyłem się tego na pamięć i miałem wygłosić, ale nie wygłosiłem.

Wróciłem z Gdyni. Zaprosili, zafundowali samolot, hotel. Zainstalowałem się i do Teatru Muzycznego. W holu Franek Walicki. Podchodzę, podaję łapę. W pierwszej chwili mnie nie poznał i chciał zbyć, ale spojrzał uważniej i jak nie krzyknie na cały głos: Jordan!!! Słuchajcie, to jest Andrzej Jordan! Przyjechał! Zaczęli się zbiegać jacyś faceci i facetki, poklepywać, coś przypominać.

Przechodzimy do sal wystawowych gdzie stare afisze Rhythm and Blues, inne plakaty i afisze, zdjęcia. Wytworne Panie i Panowie. Gala na cztery fajery! Franek przemawia. Mówi o znamienitych gościach i na pierwszym miejscu wymienia mnie! Informuje o tych co odeszli i zimno mi chodzi po plecach. Okazuje się, że z pierwszego składu Rhythm and Blues ja jeden żyję!

Organizator Andrzej Kowalik łapie mnie za rękaw i ciągnie do jakiegoś jegomościa: -Panie prezydencie! To jest Andrzej Jordan! – Bardzo mi miło! To zaszczyt dla miasta!

Teatr wypełniony do ostatnich miejsc. Młodzież siedzi na schodkach. Siadam w zarezerwowanym rzędzie. Z prawej Franek z córką, z lewej prezydent miasta. Konferansjer zbliża zebranym postać Franciszka Walickiego i wśród zaproszonych gości znowu pierwszego wymienia mnie. Reflektory, wstaję, kłaniam się, oklaski, oklaski.

Znakomity koncert – świetne dziewczyny i chłopaki, wyśmienita kapela. Ludzie z branży mówią, że to najlepszy teatr muzyczny w kraju. Śpiewają piosenki z tekstami Jacka Grania (autorski pseudonim Franka).

Po koncercie szampan dla wszystkich obecnych. Franek nie puszcza mnie od siebie i każe fotografować. Rozdaję autografy, pozuję do zdjęć, udzielam wywiadów, piję szampana. Obłapianki, karp za karpiem, czyste wariactwo! Cudownie, opłaciło się dłużej żyć od innych!

W końcu podwójna dubeltówka z Frankiem (ma dziewięćdziesiąt lat!) i odwożą go do domu. Gadam jeszcze trochę z muzykami, Andrzej Kowalik zaprasza na drinka do nadmorskiej knajpki. Potem już tylko hotel, a od baru macha Marek Gaszyński i przełykamy jeszcze co nie co.

Godziny już dawno nocne, zamęt w głowie. Żegnamy się i umawiamy, że gdyby co to wiadomo, koniecznie telefon.

Szalony dzień, zupełnie szalony. Ale na Boga, więcej takich!

Andrzej Jordan-Szmilichowski

 

 

 

 

Lämna ett svar