POLEMIKI: Dumnie brzmiąco o Szwecji

Czy życie rzeczywiście układa się według Andrzeja Szmilichowskiego… Wpadł mi w ręce, niemal przypadkowo, numer Nowej Gazety Polskiej (nr 9/2024) i zachwycił mnie tam niesłychanie mądry artykuł Marka Lewandowskiego o Szwecji („Szwecja – to brzmi dumnie”) jako o kraju tradycyjnie bogatym w myśl innowacyjną, a więc wynalazczą i, co za tym idzie, o wkładzie Szwedów w techniczny rozwój ludzkości.

Artykuł ten powinien być dawany do obligatoryjnego czytania (i może studiowania) wszystkim osiadłym tu ludziom pochodzenia nieszwedzkiego, a szczególnie Polakom. Otóż nasi rodacy bardzo często są skłonni do wyrażania swych lekceważących opinii o Szwedach i Szwecji, nie mając zwykle żadnej, podstawowej chociaż, wiedzy na ten temat.

W tych „naszych” środowiskach rodzą się więc przerażająco przesądne, czy wręcz kołtuńskie i rasistowskie (à rebours) poglądy. I tak np. słyszę nieraz na polskich przyjęciach, że Szwedzi to w rzeczywistości nudni, nierozgarnięci i nieruchawi drwale. Oczywiście, ma to – w podtekście – oznaczać, że to my właśnie jesteśmy całkowitym przeciwieństwem Szwedów, a więc tymi fantazyjnymi, superinteligentnymi i megabłyskotliwymi gwiazdorami i gwiazdami. Wszystko to prezentowane jest z tępym samozadowoleniem, podlanym mocno „procentami”. Argumenty, że przecież…, że może jest inaczej…, zbywane są, nieodmiennie, pogardliwym prychnięciem.

Ten opisywany tutaj przeze mnie fenomen wypływa, oczywiście, z naszych kompleksów. Smutne to, ale co zrobić… A może właśnie pisać takie, jak znakomity artykuł M. Lewandowskiego, teksty. Może pomoże – daj Boże.

W tymże samym numerze NGP jest i inny, krótki, ale wielce interesujący artykuł („Czy życiu życie się powiodło?”) w którym autor, Andrzej Szmilichowski zastanawia się nad problemem miłości bliźniego w wielkich religiach świata. W swoich rozważaniach wychodzi od stwierdzenia, że w zasadzie wszystkie te religie mówią w tym temacie jedno i to samo.

Otóż na pewno dobrze się dzieje, że ktoś w ogóle zastanawia się nad takimi – najważniejszymi przecież dla ludzkości – zagadnieniami. Z drugiej jednak strony boję się, iż autor zbyt powierzchownie prześlizguje się nad istotą problemu.

No, bo katastrofą dla ludzkości jest m.in. właśnie to, iż owe religie w rzeczywistości mówią coś najzupełniej różnego i, co za tym idzie, postępują w praktyce według tych absolutnie różnych wskazań.

Szmilichowski przywołuje tu m.in. chrześcijaństwo, buddyzm i islam.  Przyjrzyjmy się tym akurat religiom zaczynając chronologicznie od buddyzmu. Wyznawcy buddyzmu mają niesłychanie pojemne serca i żarliwie modlą się codziennie o szczęście i dobrobyt dla wszystkich istot żyjących, a więc dla zarówno dla świata roślin, jak i zwierząt.

Łatwo to zrozumieć, jeśli przypomnimy, że ma to swoją prastarą tradycję w myśli jeszcze przedbuddyjskiej, czyli chociażby hinduistycznej oraz dżajnistycznej. Dr Stuart Blackburn (University of London) tak pisze w swoim  eseju „Indias Eternal Cycle” o hinduiźmie:

„Absolutnie wszystko w Kosmosie, każde możliwe stworzenie i roślina jest manifestacją brahmana i jako takie zawiera element boskości” (pogrubienie tekstu moje, J.S.). Jeden z najstarszych na świecie wizerunków istoty boskiej, protoShiva (Pashupati) z przedindoeuropejskiej kultury Mohendżo Daro siedzi otoczony zwierzętami (jest niemal wbudowany w nie) w pozycji medytacyjnej, a zwany jest „Panem zwierząt”. Geniusz starożytnego rzeźbiarza znakomicie oddał jedność człowieko/boga z przyrodą, jego zależność od niej.

Chrześcijaństwo natomiast celowo odwraca się od świata roślin i zwierząt, a wyznawcy koncentrują się jedynie na bliźnim i jego dobrobycie (kochaj bliźniego swego), no bo to niby tylko wyłącznie my i nasi bliźni obdarzeni jesteśmy duszami. Św. Franciszek, co prawda, próbował nieśmiało przybliżyć nas do zwierząt – tych „naszych młodszych braci” – ale nie spotkało się to nigdy z większym zainteresowaniem czy entuzjazmem kościołów.

Łatwo to zrozumieć, jeśli przypomnimy sobie, że przecież tradycja, same korzenie chrześcijaństwa nigdy nie były sprzyjające zwierzętom. Nawet Noe, (tak jak i jego sumeryjski pierwowzór Utnapisztim z „Eposu o Gilgameszu”) zabiera na arkę po parze z każdego gatunku, ale nie z miłości do nich, raczej jako zabezpieczenie prowiantowe, zarówno na czas potopu, jak i na całą przyszłość ludzkości.

Muzułmanie z kolei kierują się zaleceniem dbania nie o wszystkich bliźnich, a jedynie o swych współwyznawców. Ci bliźni, którzy nie są wyznawcami Proroka stają się automatycznie wrogami islamu i społeczeństwa (Ummah).

Słynny antropolog i filozof Claude Levi Strauss pisał o wręcz swoistym, tragicznym „redukcjoniźmie” idei humanistycznych w wielkich, uniwersalnych religiach świata. Czyżby ten swoisty „atawizm” był rodzajem kontrreformacji, kontrrewolucji – od wszechogarniającej miłości do religijno-grupowej, egoistycznej troski wyłącznie o współwyznawcę? Łatwo tu o katastroficzną wizję historii ludzkości. Cofamy się? Dlaczego?

W obliczu obecnego straszliwego zagrożenia życia na naszej planecie, pytania te są niesłychanie ważne, o ile nie najważniejsze, bo wszystko wskazuje na to, że właśnie we wszechogarniającej miłości jest odpowiedź i nasze zbawienie.  Na szczęście, coraz więcej ludzi na świecie tak uważa, a m.in. i nasza przemądra noblistka, Olga Tokarczuk.

Janusz Sławomirski

Lämna ett svar