Stare miasto Korfu. My na samym cyplu, tuż przy morskim brzegu. W mieszkaniu zbudowanym na dachu, z widokiem na morską dal, grecką wyspę Ptichię, na odleglejsze, już albańskie, góry. Za wrażenie widoku z morskiej latarni odpowiedzialny jest taras okalający nasze locum. Z drugiej strony mamy widok na kamieniczki i na dawny kościół, dziś muzeum bizantyjskie.
Nad tarasem a i nad całą starówką, nieustanne wirowanie. To jerzyki, podobne jaskółkom. Rozpędzone, niebywale zwrotne, nieustająco w locie. Ich harcom towarzyszy gremialne pogwizdywanie. Ten impet podniebny, wzbijanie się i zniżanie, obroty i zwroty, to zaiste balet wyjątkowy. Okrążają nas, wręcz oplatają, podlatują migiem i umykają chyżo, co raz przed oczyma widzimy charakterystyczne nożyki ogonków. Niemal Cię potrącają, a że potrafią szybować z prędkością do 200 km na godzinę, tempo samo z siebie rysuje smugi na niebie.
Niebo nad nami zatem rozgwieżdżone. Odbieramy to na wesoło, choć wiemy, że cały ten spektakl to sama proza życia dla istot nieprzerwanie uganiających się za pokarmem. Z otwartymi dzióbkami chwytają owady, zbite w bryłkę gromadzą w podgardlu, i tak powstają gotowe dania dla piskląt. Latają wysoko ale i pikują błyskawicznie, widzimy jak dotykają lustra wody, by się napić. Mogą setki kilometrów przelatywać w poszukiwaniu ciepła i pożywienia. Niektóre z nich potrafią do 10 miesięcy pozostawać w locie bez przerwy. Czasem uchwycą się pazurkami pionowej skały lub muru. Młode czekają w załomach ścian, w szczelinach budynków. Wkrótce przejmą buławę w zapewnianiu prolongaty gatunku.
Z naszej kanapy, poprzez szerokie okiennice, widzimy góry, morze, landszaft znany, egejski, joński, name it, nade wszystko idylliczny. Rankami i wieczorami nie ma końca świszczącym karuzelom w naszym zaimprowizowanym tivoli. Umuzyczniają świat widziany z tarasu.
Chociaż nie jedyne to granie. Stosowny sprzęt z głośnikami pod ręką. Ela, Ala, ja. Słuchamy Life w wydaniu Ludovico Einaudi. Jawi się muzyczną oprawą obrazu wyciętego framugą okna. Alicja na kanapie tuż przy parapecie, zwrócona ku górom, ku morzu, w dole niespiesznie płynące statki kolejnych sealines. Nieodlegle wzgórza, okryte lazurowym szalem, chętnie się temu przysłuchują. Brzmienie fortepianu, smyczkowe tło i harmider jerzykowego pogwizdywania w nieoczekiwanej symbiozie.
Widzę suszące się pranie na sąsiednich balkonach, spoglądam przez boczne okna na zmurszałe domostwa i bryłę pobliskiej fortecy, a zarazem czuję, że jestem gdzieś daleko, poza tymi kulisami. Jerzyki pędzą niezmordowanie a ja w bezruchu, w roli stoika chwilowego, otoczony ptasią chmarą, sowizdrzalsko usposobioną. Przepełnia mnie radość, nic na to nie poradzę, cokolwiek ten wyświechtany zwrot miałby znaczyć.
Zatem zmiana muzycznej oprawy. Z głośników wyskakuje dynamiczne Joy Avishai Cohena. Rytmiczne łamańce, na kanapie dzikie tańce. A co. Jakieś 40 metrów nad podchodzącą pod kamienice taflą Morza Jońskiego. Do utraty tchu.
A potem spokój. Taki błogostajny, siestowy.
Słońce skrywa się za górami, napływa z wolna wieczór. Na ciszę nie liczymy, jest bez szans z potęgującym się jerzykowym gwizdaniem. Koliberki palców Hanii Rani wyczarowują ornamenty wtórujące jerzykom. Prostymi harmoniami ilustruje nam pianistka swój Eden. Najbliższe nam wzgórza odcinają się granatem zboczy od pasm dalszych, okrytych modrą tonią, coraz bledszą, przechodzącą w ciemniejąca siność przy linii horyzontu.
Fortepianowe granie podrywa do lotu nad wody bliskie, dalsze. Przy akompaniamencie rozwirowanych jerzyków sam jestem ptakiem kołującym nad cudem świata.
Zygmunt Barczyk