ZYGMUNT BARCZYK: Prowansalskość luba

Prowansalskość to więcej niż Prowansja. To nawet więcej niż styl prowansalski. To wyobrażony świat, który każdy może wyczarować po swojemu. To pogodność świata, piękno dyskretne, obietnica estetycznych rozkoszy. I nie tylko.

Prowansja, kiedy już zamieszka w sercu, pozwoli wyczarować nam wewnętrzne malunki, znajdując obfite tworzywo w Prowansji jako takiej. A jaka ona naprawdę? Liczne są jej uroki, każdy znajdzie to, czego potrzebuje. Tam nawet kolory pachną. Toż to sensoryczna skarbnica uroków świata.

Prowansja jest jak osobisty festiwal impresji. Wszystkie zmysły w alercie. Wchłaniasz świat mnóstwa odcieni barw, pasm zapachów, nut smaków. Ale to nie indyjski festiwal kolorów Holi, ni karnawał w Rio. Tu wszystko jest prostsze, a chciałoby się powiedzieć: subtelne, pastelowe, urokliwie skromne.

Pachnące w czerwcu i lipcu lawendowe dywany, poprzetykane złotymi smugami słoneczników i dojrzewających zbóż. Rzędy cyprysów. Korteże wielobarwnych oleandrów wzdłuż drogi, platanowe tunele i zagajniki w sercu miasteczek, w nich tańczące smugi cienia, grzechocące cykadami drzewa, jamboree rozśpiewanych ptaków. Winnice, gaje oliwne, łąki bujnie umajone. I to już w kwietniu. Zioła, pszczoły, zające, przepiórki… tyle tego.

Ochrowe odcienie domów, niebieskie okiennice, wielkie dzbany na oliwę, zielniki oregano tymianku i rozmarynu. Ceramiczne formy i wiklinowe koszyki. Mijasz panny w zwiewnych sukienkach, panów w jasnych lnianych ubraniach i słomkowych kapeluszach. Jesteś w Pastelowej Baśni.

Kiedy spytasz adoratorów Prowansji, „co w niej takiego, czego inne nie mają”, podkreślą jej barwność, kwietność, światło, jej finezję zanurzoną w rustykalnej prostocie, grę światłocieni. I już się nie dziwisz, dlaczego jest mekką malarzy.

Wnętrza prowansalskie naśladują świat na zewnątrz. Stonowane odcienie: biały, mleczny, beżowy, oliwkowy. Bukiety lawendy, słoneczników i innych sezonowych kwiatów. Motywy kwiatowe na tkaninach, tapetach i przedmiotach dekoracyjnych.

Jest jeszcze sztuka kulinarna, ten cały gourmet i naokoło, o czym tylko pomilczę na cześć własnej ignorancji w temacie. Jest sporo książek, receptur, programów telewizyjnych… co mnie do tego. Specjaliści odsyłają posiadaczy wyrafinowanych kubków smakowych do wiejskich idylli w regionie Luberon. Tamtejsze oberże, tamtejsze smaki, och… Pozostaję jednak przy prostym jedzeniu. Różowe wino, bagietki, miękkie kozie sery oliwa, oliwki, czosnek. OK, trufle w różnych sosach do dań z pieczystym także. Likiery, nalewki. Kiedyś w bohemicznych kręgach królował absynt… no tak, no tak.

Lubię targowiska, lubię miasteczka w których się odbywają. Czarowne Uzès. Administracyjnie to już Oksytania, dla mnie prowansalskie cudo. Na Place aux Herbes z wielką fontanną, okolonym kamienicami z arkadami, co sobota odbywa się targ odchodzący od placu uliczkami w platanowych szpalerach. Sprzedawcy i kupujący w komitywie. Niektórzy z nich chyba są starymi przyjaciółmi, jest to okazja do cotygodniowego spotkania i umówienia się na wieczorny l’aperitife. Ktoś cmoka, próbując oliwki a la provencal, ktoś inny zajada się jeszcze ciepłym chlebkiem fougasse z rozmarynem. Turyści kupują pachnące mydła i lawendę w woreczkach. Jest to też zwyczajny targ rolniczy. Z owocami, warzywami, wędlinami, serami. Wszystko w anturażu średniowieczno- renesansowym.

Targ w Carpentras, kolejnej prowansalskiej bombonierce, zawładnął historycznym centrum. Wyroby z drewna oliwkowego, stosy ceramicznych misek, miseczek, butelek na oliwę i dzbanków. Na długim stole piętrzą się suszone na wietrze kiełbasy, ktoś zachwala oliwę z okolic. Najlepsze lokalne wina, a jakże, z apelacją A.O.C. Sprzedawca kozich serów częstuje kawałeczkami białego, kremowego, lekko kwaskowatego sera. Wszędzie piramidy oliwek różnobarwnych, miody, lawendowe proszki, przyprawy, zioła suszone, warkocze czosnkowe.

Aix-en-Provence. Jest ciepły jesienny dzień. Przechadzamy się z Elą słynną ulicą 4 Septembre, podchodzimy do fontanny Czterech Delfinów na placu o tej samej nazwie. Skręcamy w Rue Mistral, by podążyć ku ciasnej zabudowie najstarszej części miasta. Mijamy kolejne placyki, włóczymy się wąskimi uliczkami, rozchodzącymi się we wszystkich kierunkach, patrzymy na dorodne donice z barwnym kwieciem przed kamienicami, słuchamy szumu wody z fontann, mijamy tubylców skłonnych do małej pogawędki. Odczuwamy błogostan wałęsania się bez planu, z dala od przewodnikowych symboli statusu miasta.

Jedziemy parę kilometrów za miasto, Paul już jest w drodze. Trzeba się nieźle nachodzić, żeby dotrzeć do jego obozowiska z widokiem na wapienny grzbiet Montagne Sainte-Victoire (Góry Świętej Wiktorii). Malował ją wielokrotnie, w różnych warunkach pogodowych. Lubił, jak mówił, studiować jej formę, wcześniej poznając jej strukturę geologiczną, by lepiej zrozumieć dokonujące się, wraz z porą roku, zmiany w barwach roślinnego poszycia. Dziś wiemy, że długie pobyty w prymitywnych warunkach zniszczyły jego zdrowie. O determinacji i geniuszu Paula Cézanne’a zaświadczają 44 obrazy olejne i 43 akwarele z portretami Montagne Sainte-Victoire. Swoimi obrazami wpisał ową górę w pejzaż Aix en Provence, jak i całego świata sztuki. Nic wtedy nie sprzedał.

Jego prace wielokrotnie odrzucano z prestiżowych wystaw, dziś okrzyknięty jest geniuszem. Całe swoje życie poświęcił malowaniu. Chciał umrzeć przy sztalugach. 15 października 1906 roku pracował nad pejzażem slynnej dziś góry. W trakcie pracy został zaskoczony przez burzę. Zemdlonego znalazł i odwiózł do domy przypadkowy przechodzień. Następnego dnia rankiem wyszedł do ogrodu, by znów malować. Zdążył tylko napisać „pogoda jest zachwycająca, pejzaż wspaniały”.

Saint-Rémy-de-Provence. Soczyste barwy butikowych frontonów z sztuką, rzemiosłem, ubraniami, okraszają blade lica elewacji domostw okalających placyki z fontannami. Snujemy się sennymi lunchowo uliczkami, świetlistą monotonię przerywa wplątany w mur bluszcz i wydłużone okiennice w pastelowych kolorach. Przeważa fiolet i błękit. Dochodzimy do placu z wieżą zegarową, w centralnym miejscu fontanna z obeliskiem.

Siadamy pod siatką cienia upuszczaną z koron wiekowych platanów. Podziwiamy balet światłocieni w ogródku kawiarnianym. Poczekamy tu aż zalegną na placu leniwe godziny popołudnia.
Jest rok 1889. Vincent już nie mieszka w Arles, nie odwiedza słynnej dziś Le Café de nuit.


Z trudnością pokonuje dni, nie potrafi jednak nie malować. Z obciętym uchem, po wyjeździe Paula Gauguina, zgadza się na wyjazd do ”psychiatryka” pod St. Remy. Maluje nadal intensywnie: gaje oliwne, pola pod Apilles, irysy, które dołączyły do kolekcji jego najsłynniejszych obrazów. Tworzy głównie w swoim pokoju, przenosi w rewiry świata przedstawionego to, co, po prostu, ma za oknem. Czasem wyjdzie poza opłotki szpitalne, ku łąkom okolonym oszczepami cyprysów, by zbliżyć się do pobliskich wzgórz. Dziś możemy oglądać ”dziennik” Vincenta Van Gogha, w postaci 150 obrazów namalowanych w szpitalu St. Paul de Mausole. Nie muszę dodawać, że prawie niczego za swego życia nie sprzedał.

Do Prowansji lgnęli artyści malarze, uciekali z miast molochów Północy, słońce czyniło im w głowach cuda, kiedy doświadczali intrygującej gry kolorów pod słynnym światłem Południa. Urzeczeni impresyjnością chwili, podanej ich oczom na prowansalskiej tacy, wymyślili na tę okoliczność impresjonizm (przesadzam, ale nie tak bardzo). Tego, co namalowali nie potrafili sprzedać później w Paryżu. Powód prosty. W ocenie mieszczan, tak się po prostu nie maluje. Myślisz Van Gogh, Cézanne, i wiesz, że impresje uwiecznione w płótnie, nie dały im za życia ni uznania, ni grosza. Nam przyszłym, stworzyły nowy „wzorzec metra” tego, co piękne i kunsztowne. Poszerzyły pasmo urody świata przedstawionego.

Wielu artystów kojarzonych jest dziś z Prowansją: Henri Mattise, Auguste Renoir, Marc Chagall, Fernand Leger, żeby tylko wspomnieć tych najsłynniejszych. Kiedy Matisse pojawił się w Nicei, a przybył z Północy, z Picardii w której się wychował, stwierdził, że wspaniałe styczniowe światło po prostu przygarnęło go. Kiedy się okazało, że to światło wita go każdego poranka radość nie miała granic i już tam został. Choć nie malował lokalnej natury, pozostał w Nicei do końca swych dni. Podobnie uczynił Auguste Renoir, zamieszkując blisko Nicei, w domu wiejskim, w Cagnes-sur-Mer.
Jesteśmy z Elą przy Domaine des Colletts, posesji Renoira, obok jego domu i pracowni, gdzie spędził z rodziną ostatnie 11 lat swojego życia. Lubimy tam zaglądać. Kręcimy się po wiekowym gaju oliwnym, wokół ogrodu, pochylone drzewa tworzą obramówki dla wspinającej się na pobliskie wzgórze osady Cagnes-sur-Mer. Ujęcie to obecne jest na kilku obrazach Renoira. Jego też zachwyciło owo słynne światlo Prowansji, nigdzie się stamtąd nie przeniósł. Artretyzm poważnie ograniczał jego mobilność. Postępująca deformacja rąk i zesztywnienie prawego barku, wymagały zmiany techniki malarskiej. Potrzebował asystenta, który umieściłby pędzel w jego dłoni. Siedząc na wózku, z zabandażowanymi dłońmi, malował nadal bardzo intensywnie. Nawet w łóżku, tuż przed śmiercią.


Koncentrował się na portretach dzieci i kobiet, aktach oraz martwych naturach. W ciągu niemal sześćdziesięcioletniej kariery namalował około sześciu tysięcy obrazów. Jako jeden z nielicznych z grupy nowych malarzy był dzieckiem sukcesu. Nie zajmował się malarstwem pejzażowym tak intensywnie jak inni impresjoniści a i tak powiada się, że w pejzażach z Cagnes-sur-Mer osiągnął zaskakujące efekty impresjonistyczne i dokonał fascynujących odkryć kolorystycznych.

Lubię bywać w Cagnes, to moje poziomkowe pole (smultronställe) w Prowansji, używając szwedzkiej metafory. Typowe a i tak niezwykłe. Jego uliczki pędzą w górę i w dół, choć tak naprawdę nic i nikt tu nikogo nie pędzi. Co raz, w prześwicie między kamienicami, ukaże się wykusz nieodległych wzgórz. To tutaj odżywiam zdrowo moją prowansalskość

 

 

 

 

Zygmunt Barczyk

Foto: Public Domain

Lämna ett svar