Fragment niepublikowanej powieście Michała Moszkowicza, polskiego pisarza mieszkającego w Szwecji. W siódmą rocznicę śmierci.
Pierwsze opowiadanie napisałem w zburzonym doszczętnie Wrocławiu mając 7 lat. Była to historia grosika, który trafia do zaciśniętej pięści przechodnia i zaczyna płakać. Wreszcie wydostaje się ze swojego więzienia, ale zamiast uwolnienia wpada do kanału. Bardzo mi było żal tego bezbronnego grosika, ale oto po raz pierwszy w życiu doznałem radości tworzenia. Czy wtedy postanowiłem zostać pisarzem? Nie wiem. Ale przez wiele lat myślałem o tej historii. Zastanawiałem się co może ona oznaczać.
Samotność dziecka w zburzonym mieście? Lęk reemigranta? A może jakieś inne podświadome strachy. Tak czy inaczej, ta historia zbudowała moje ja. Nie byłem już małym bezbronnym jak grosik dzieckiem. Opowiedziałem historię. Byłem kimś. Dzisiaj wydaje mi się, że pisarz rośnie poprzez opowiedziane przez siebie historie, przestaje być sobą i staje się innym. Pisarze, których kochamy są z nami zawsze i nigdy nie przyjmujemy do wiadomości, że mogli umrzeć.
Już w Warszawie, na kilka lat przed maturą postanowiłem pisać wiersze. Chciałem znaleźć swój własny język niezależny od języka szkoły i gazet. Chciałem być poetą. A w Polsce poeta, to jak święty na wariackich papierach. Nie grałem dobrze w piłkę nożną i dziewczętami nie interesowałem się zupełnie. Moje wiersze miały zaradzić wszystkim moim mankamentom. Pisałem wiersze polityczne i erotyki. Moje ego było rozdęte tak bardzo, że zachodziła obawa, że pęknę. Wysyłałem wiersze do wszystkich możliwych pism literackich, ale żadnego redaktora nie interesowały. Wpadłem w bezdenną rozpacz. Czytałem Rimbauda i Baudelaire’a i zastanawiałem się w czym moje wiersze są gorsze. Pycha początkującego poety jest nieskończona.
Wreszcie zdecydowałem się pokazać moje wiersze siostrze. Przeczytała i jej krytyka była druzgocząca. Po prostu odmówiła mi miana poety. Byłem kompletnie załamany. Jeszcze tego samego dnia spaliłem wszystkie swoje rękopisy na kuchence gazowej. Kompletne auto da fe. Swąd spalenizny unosił się w mieszkaniu jeszcze przez kilka dni. Matka chciała wezwać straż ogniową, ale ją od tego odwiodłem. Tak przestałem być poetą. Zawiesiłem pióro na kołku. Ale niewypowiedziane słowa buzowały we mnie i domagały się ujścia, ale o czym tu pisać? O sobie małym i pokrętnym, czy też o bohaterach pierwszego sortu.
Zabrałem się do pracy. Pisałem w uniesieniu całymi nocami. Czułem się jak Atlas, który trzymał na grzbiecie strop niebieski. Te wszystkie historie, które miałem w głowie, by się kompletnie zawaliły i nigdy nie ujrzały światła dziennego.
O, proza ma oddech, szerokość, prawdę życiową i trzeba w niej ciosać jak w kamieniu, myślałem, a poezja to tylko laurki dla dziewcząt i chwile nagłego natchnienia. Po roku tom prozy był skończony. Wysłałem go do wydawnictwa. Długo czekałem na odpowiedź. Wreszcie dostałem list w którym redaktor zapraszał mnie na spotkanie. Przyszedłem na chwiejnych nogach. A tu mnie redaktor chwali za moje opowiadania, a ja rosnę w sobie i rosnę. Naraz redaktor mówi, że mojej książki nie wydrukują. Zmroziło mnie. Dlaczego nie wydrukują, jeśli taka dobra? Na to on, że za dużo w moich opowiadaniach tematu żydowskiego. A był rok 1967 i, jak to się mówiło, ”nasze Żydki biły waszych Arabów”. Nic nie powiedziałem, ale zrozumiałem, że ten redaktor chce zabrać mi moją młodość, a może nawet mnie całego. Proponował mi nawet, żebym wycofał opowiadania z tą tematyką, ale oczywiście odmówiłem, bo wtedy zostałaby sama okładka.
Przypomniałem sobie jak to Jack London pracował po 20 godzin dziennie w pralni i w nocy pisał opowiadania o poławiaczach krewetek. Niewiele brakowało, żebym plunął redaktorowi w twarz, ale wyszedłem. I dopiero wtedy pomyślałem, że niełatwo być pisarzem, że musi się on zmagać nie tylko z tworzywem, ale i z manipulatorami redakcyjnymi, że jeśli straci honor i podmienią mu jego myśli, to nawet, jeśli będzie geniuszem nic nie pozostanie z jego słów.
Tęskniłem za szerokim światem. Do Paryża mnie ciągnęło jak Żydów do Jerozolimy. Ale granice zamknięte, a ja biedny jak mysz kościelna. Jak się wyrwać i czy w ogóle się da? I nagle wybuchł marzec 1968 roku. Komuniści nagle stali się antysemitami i dawajże wyrzucać Żydów za granicę jako bezpaństwowców. Długo nie mogłem się zdecydować na wyjazd. Niby byłem Żydem, ale chciałem być pisarzem polskim! Język polski mnie trzymał za gardło i nie puszczał. Co będzie ze mną w obcym kraju, bez języka? Mędrcy przekonywali mnie, że przecież nauczę się obcego języka w try migi i jeszcze zadziwię świat, ale ja doskonale wiedziałem, że nie mam najmniejszych zdolności językowych i że moją ojczyzną jest, jak mówi poeta, język ojczysty.
Ale wyjechałem i przede wszystkim dlatego, że to co się wtedy w Polsce działo niszczyło mnie jako człowieka. O czym i jak mógłbym pisać żyjąc w otaczającym mnie kłamstwie? Wolałem skazać się na milczenie. Bo na obczyźnie każdy emigrant musi zbudować się na nowo podwójnie, a pisarz, jeśli chce być nadal pisarzem potrójnie. Emigrant jest złożony z dwóch postaci. Siebie dawnego i siebie dzisiejszego. Jedna połowa emigracyjnego ja nie rozumie drugiej połowy. I tak się bija ze sobą i handryczą do upadłego. Żadna z tych połówek emigranta nie chce ustąpić. Jedna dzieciństwo wspomina, a druga nowy dom buduje i o wszystkim chce zapomnieć. Pisanie emigranckie ma podwójne znaczenie. Chce leczyć stare rany i zrozumieć to nowe. I dlatego nigdy nie jest pogodzone, jest zawieszone w powietrzu i tęskni do kraju. Może właśnie ta tęsknota jest trzecim zbudowaniem samego siebie Pisarz emigracyjny po stokroć musi całkowicie przenicować się wewnętrznie, porzucić kłamstwa polityczne, narodowe i psychologiczne. Tak jak to zrobił Miłosz i Gombrowicz, zresztą nie tylko oni.
Zostałem zraniony. Paszport bezpaństwowca był raną, która nie chciała się zagoić. Znalazłem się w Szwecji, bo do Paryża było zbyt daleko. Paryż nie wpuszcza z Polski nawet poetów. Poza tym wydawało mi się, że ze Szwecji będzie lepiej słychać język polski. Nie pomyliłem się, codziennie słyszałem na ulicach polskie pogwarki, a tajemniczy kurierzy przynosili wciąż nowe wieści. Język szwedzki w ogóle mnie nie interesował, bo obawiałem się, że zagrozi mojemu wewnętrznemu językowi. Do dzisiaj nie znam dobrze języka szwedzkiego i nie mogę dyskutować z pisarzami szwedzkimi o wielkości Strindberga. Sam dobrowolnie zamknąłem się w językowym zaścianku.
Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale może dzięki temu mogłem starać się opisać ranę, jaką jest wyrzucenie z ojczyzny, obcość, emigrację. Bo wszyscy jesteśmy porażeni ciągłym pytaniem kim jesteśmy i dokąd idziemy zanim nasze kości nie zostaną pogrzebane na wsi mazowieckiej, w Warszawie, czy w Krakowie.
Moja pierwsza powieść, którą napisałem w Szwecji nosiła ironiczny tytuł „Paradyz”. Opisywała Szwecję i los emigrantów jako przedsionek piekła, piekła które przypominało Paradyz. Długo nie umiałem w sobie znaleźć języka, który mógłby unieść cierpienia duchowe marcowych emigrantów. Dopiero powtórna lektura „Ferdydurke” uzmysłowiła mi, że mógłbym to wszystko pokazać przez groteskę, poprzez śmiech. Bo jesteśmy wyżsi ponad nasz los jeśli potrafimy się z niego podśmiewać. Tradycja nie umiera. Dzięki Gombrowiczowi mogłem wyrazić to co wydawało mi się niewyrażalne i dusiło mnie jak nowotwór. Poza tym „Paradyz” był moją osobistą rozprawą ze środowiskiem młodych pisarzy lat sześćdziesiątych. Zemsta jest słodka.
Poczułem się pisarzem.
Michał Moszkowicz