Palić, czy nie palić? Oto jest pytanie…

Czyli rachunek sumienia i puszczonych z dymem pieniędzy, a w gwarze warszawskiej nazywanych LULEK CIĄGANIE… i tegoż nałogu konsekwencje.

Wiele razy zastanawiałem się, skąd mi się to wzięło, że na własną prośbę wciągałem do płuc truciznę w postaci dymu tytoniowego. Pierwszego papierosa zapaliłem chyba w trzeciej klasie podstawówki, w mrocznej piwnicy, z kumplami z podwórka. Było to niesamowite przeżycie, które wciąż pamiętam chociaż minęło ponad 60 lat. Mój kolega z bardzo zamożnej rodziny przynosił zawsze papierosy, te lepsze w ładniejszych opakowaniach. Były to ”Piasty”. Zaopatrywał nas w coraz to nowe osiągnięcia polskiego przemysłu tytoniowego. Na tych podziemnych spotkaniach delektowaliśmy się grupowo zapachem i wątpliwym smakiem tej palonej trawy zawiniętej w bibułkę.

Trudno to było nazwać paleniem papierosów, ale na pewno zaliczaliśmy się do grona głupich dzieciaków, bo tak to dzisiaj widzę. Śmierdzieliśmy papierochami wystarczająco, co ułatwiło rodzicom szybkie wykrycie naszych szatańskich sesji. Dodatkowo terroryzowali nas sąsiedzi, wścibscy i wszystko widzący, zakłócając nam spokój, donosili mamie i tacie mając do nich pretensje, że nie potrafią nas upilnować. Na jednego z sąsiadów nawet nałożyliśmy dyscyplinarną karę i zalepiliśmy wieczorem gliną jego drzwi. Rano glina dostatecznie wyschła i donosiciel, w naszym mniemaniu, miał problemy z wyjściem z domu.

Szybko się okazało, że ta rozrywka to nie nasza bajka. Zmieniliśmy zainteresowanie na sportowe. Jeździliśmy dużo rowerami, a zmęczenie organizmu połączone z dymem papierosowym z pewnością rzuciłoby nas na ziemię.

Następne lata płynęły beznikotynowo i wcale nie tęskniliśmy do tego nałogu. Coraz bardziej w zasięgu ręki mieliśmy odstraszające informacje o ujemnych skutkach palenie tytoniu. Chociaż niektóre kioski RUCHU wręcz zachęcały do spożywanie tej trucizny. Przecież, jak pamiętacie, sprzedawano papierosy na sztuki, nawet bez konieczności udowodnienia swego wieku. Staliśmy się w miarę dorosłymi i odpowiedzialnymi obywatelami. No, może nie do końca, ale tak nam się wydawało. Mam na myśli czasy gimnazjalne. Wtedy ja już nie paliłem, chociaż w mojej klasie znałem takie przypadki. Po czterech latach ciężkiej harówki, jakbyśmy wszyscy dostali zielone światło na zezwolenie palenia papierochów.

Zbliżały się nerwowe czasy w naszym życiu i wiedzieliśmy o tym (no, może nie na pewno), że papierosy niby uspokajają i dają nam możliwości większej koncentracji podczas wkuwania prac domowych i powtarzania wszystkich potrzebnych i niepotrzebnych wyuczonych przez cztery lata wiadomości. I to też głęboko utkwił w mojej pamięci. Jeden dzień, kiedy papierosy – wprost przeciwnie niż myślałem – zaszkodziły mi w bardzo poważny sposób. Nie chodzi tu o opisywanie szczegółowych konwulsji mojego młodego organizmu, lecz głupoty bezgranicznej, którą zrozumiałem wiele lat później. Nie pamiętam skąd miałem tę paczkę najbardziej delikatesowej marki. Nazywały się Philip Moris, a z powodu, że matura zbliżała się wielkimi krokami, postanowiłem postawić na jakość. Papierosy te naprawdę były eleganckie, o znakomitym zapachu i miały specjalny węglowy filtr, który dawał mi niby gwarancję bezpiecznego trucia się na własne życzenie.

Na tę domową naukę i przygotowywania się do matury, przyszedł do mnie najlepszy szkolny kumpel i dwie koleżanki. Naprawdę nie myśleliśmy o niczym innym tylko o nauce, no i może o tych niby pomocnych papierosach. Wszyscy wypuszczaliśmy dym jak smok wawelski. Mój organizm okazał się chyba najsłabszy, bo wydawało mi się, że usnąłem nad książką. W pewnym momencie poczułem, że moi szkolni przyjaciele polewają mnie zimną wodą w celu przywrócenia niezbędnych czynności życiowych. To nie było aż tak bardzo groźne, ale bardzo głupie. Maturę bym zdał na pewno bez pomocy Philip Morisa, chociaż nie zaliczyłem egzaminu z chemii. Nie pytano mnie, czy asfalt i smoła pochodzą z papierosów, ale zadano mi nie mniej gorący temat ”jak powstaje szkło” i tu właśnie się potknąłem… O tym szkle wkuwałem i paliłem, ale już bardziej przemyślane ilości. Maturę zaliczyłem. Produkcja szkła jednak nigdy w życiu mi się nie przydała, ale papierosy utwierdziły mnie, że mogą pomagać…

Zdawałem na medycynę i coś poszło nie tak. Musiałem podjąć pracę w szpitalu, żeby zyskać dodatkowe punkty. Pracowałem na Bloku Operacyjnym i miałem ekstra nocne dyżury. Zarabiałem marnie, ale zawsze starczało mi na ten niby wzmacniacz w postaci papierosów. Tam palili wszyscy, a wyjątkiem były chyba nowo narodzone dzieciaczki, ale ich mamy często widziałem przez uchylone okno głęboko zaciągające się tym szatańskim eliksirem. Popielniczki były wszędzie, w zasięgu ręki.

Moje palenie było już bardziej „dorosłe”, przemyślane i rozważne. Po roku harówki w szpitalu i po długim namyśle, podczas którego z pewnością wypaliłem dziesiątki fajek (bo tak się też mówiło na papierosy), zmieniłem życiowy plan i zacząłem studiować teletransmisję na uczelni technicznej. Tam poznałem wspaniałych, też palących, kolegów. Dostawałem stypendium, więc źle nie było. Ale mój najlepszy kolega, Krzysiek, z którym utrzymuję kontakt do dzisiaj, miał oprócz technicznych zdolności i bogatych rodziców również trzy wille na warszawskim Mokotowie i, co najważniejsze, business plan. Dwie wille wynajmował poprzez biuro pośredników, nazywało się ono „Puma”. Pośredniczyli oni w wynajmowaniu mieszkań tylko cudzoziemcom, a głównie dyplomatom. Nie wiem jak to się działo, ale dostawał on od nich kartony z papierosami kupowanymi w Baltonie.

Rodzice nie rozpieszczali nas zbytnio pieniędzmi, ale zawsze mieliśmy luksusowe papierosy, co stawiało nas na bardzo wysokiej pozycji wśród towarzystwa, głównie spotykanego w kawiarni ”Izabella” przy Placu Grzybowskim w Warszawie. Na stoliku kawiarnianym u Krzysia zawsze była jakaś ciekawa paczka najlepszych papierosów na świecie. Były to Kamele, Marlboro, lub Chesterfieldy. Wtedy też posmakowałem francuskie Gitany i Guluazy, które już nie zapachem, ale istnym smrodem przypominały polskie Ekstra Mocne. Na szczęście były to jednostkowa machy (czyli zaciągnięcia się papierosem). Było ich tak dużo, że nie dawaliśmy rady wypalić wszystkiego. Nadwyżkę tego smakołyku sprzedawaliśmy szatniarzom w hotelach i restauracjach. Dawało to nam dodatkową kasę na przeżycie ciężkich studenckich czasów.

Wtedy to zacząłem palić – może nie nałogowo, ale regularnie – codziennie 10, 15, a może nawet 20 papierosów. Nie dlatego, że byłem uzależniony. Mogłem nie palić i rzucić ten nałóg (tak mi się przynajmniej wydawało), ale te specjały naprawdę mi smakowały i nie widziałem powodów, żeby ten radośnie wypuszczany dymek poszedł w zapomnienie.

Po zakończeniu paroletniej edukacji zacząłem pracować w Dziale Technicznym bardzo poważnego przedsiębiorstwa. Tam również dym unosił się wszędzie. Nie było przecież żadnego zakazu palenia w pracy. Paliło się w pokojach biurowych, na korytarzach i na zebraniach. Owszem, czasami na drodze palących stawał jakiś dziwak, który nie palił. Wszyscy go unikali, żeby nie dmuchać w jego stronę ulubionym eliksirem w postaci dymu. Często się z takiego unikalnego człowieka naśmiewano i mówiono, że on pali za darmo wciągając nieco używany dym wypuszczany z naszych płuc. (W języku medycznym nazywa to się pasywnym paleniem).

Kiedy moje losy rzuciły mnie do branży rozrywkowej, wręcz nie wypadało nie palić. Papierosy nas łączyły, były jakby pomostem do przyjaźni, dyskusji, planowania przyszłości. Trasy koncertowe były naprawdę pracochłonne. Parogodzinne podróże autokarem to nudna i trudno się było powstrzymać od palenia. Zwłaszcza, gdy przy każdym siedzeniu była popielniczka, a sam kierowca aż zachęcał do kurzenia w autobusie. I znów, jak za czasów maturalnych, usprawiedliwialiśmy swój nałóg. Wielu z artystów chciało, a wręcz pragnęło, zaprzestać tych śmiercionośnych rurek z bibułki napchanych tytoniem. Rzadko to się udawało, bo było to już zaawansowane stadium. Może nie tak niebezpieczne jak inne używki, ale na dłuższą metę również zabójcze.

Wrócę pamięcią do kawiarni ”Izabella”, która słynna była ze wspaniałych, bardzo znanych nazwisk w Polsce, a nawet, śmiałbym powiedzieć, w świecie. Częstym, a właściwie codziennym gościem kawiarni i ich właścicieli p. Hulimków, był znany mi ze Sztokholmu, Teddy. Był on zaprzyjaźniony z wieloma sportowcami, aktorami i businessmenami. Jednym z nich był Wlad. Teddy posiadał swoje, dobrze prosperujące przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją unikalnej biżuterii i na brak pieniędzy raczej nie narzekał. Przydały się mu w jednej honorowej, ale przegranej sprawie. Palący papierosy dżentelmeni z „Izabelli” postanowili, że natychmiast ze względów zdrowotnych, estetycznych i wychowawczych, zaprzestają wciągania dymku papierosowego. Panowie ci należący do warszawskiej elity, przyjęli tę – jakby nie było przysięgę – bardzo poważnie. Ustalili umowną, ale nie podlegającą dyskusji karę pieniężną. Stawka padła kosmiczna, jak w kasynie Monte Carlo. 10000 (dziesięć tysięcy złotych). Średnia miesięczna pensja wynosiła wtedy około 2000 zł. Był to początek lat siedemdziesiątych.

Z początku szło sprawnie, chociaż trudno i opornie. Kumple się kontrolowali i pozdrawiając obwąchiwali czasami. Po paru tygodniach nie stwierdzono złamania tego paktu dla wytrwałych już, papierosowych abstynentów. Aż… Będąc w kinie, po zakończonym seansie, Teddy spotkał swoją dawno niewidzianą przyjaciółkę Bajkę, właśnie wychodzącą z kina. I starą polską tradycją, tak jak podanie ręki, Bajka znając nawyki Teddy’ego do papierosów, wyciągnęła na przywitanie paczkę tychże smakołyków. Teddy w entuzjaźmie, pełen radości ze spotkania, zapomniał nadmienić, że już nie pali. Zdecydowanie ujął papierosa dwoma palcami i, jak narazie, jeszcze bezkarnie umieścił go w ustach. Bajka wyciągnęła zapalniczkę i towarzysko przypaliła Teddyemu papierosa. Teddy nawet się nie zaciągnął, ale dym poszedł mu dziurkami z nosa. I to wystarczyło. Tłum ludzi z kina przerzedził się. I nagle Teddy osłupiał. Naprzeciwko, na tym samym trotuarze, oparty o arkadę stał Wlad i się śmiał na potęgę widząc osłupiałą twarz swojego kumpla z papierosem w ręku. Tego Teddy nie mógł sobie podarować. Wlad chwycił Bajkę w pół i wywinął wejście smoka!

Teddy był honorowy. Dwaj przyjaciele na pewno to załatwili między sobą z humorem. Nie byłem świadkiem tego zdarzenia, ale podejrzewam że Teddy’ego musiało to zaboleć bardzo mocno, jeśli nie ekonomicznie, to honorowo.

Raz w życiu spróbowałem nikotyny w sposób niekonwencjonalny i bardzo nietypowy, pozostawiający głęboki ślad w mojej pamięci. Wynajmowaliśmy z żoną malutkie mieszkanie na ulicy Zamenhoffa w Warszawie. Drzwi do naszego domu były zawsze otwarte. Wpadli do nas w odwiedziny nasi najbliżsi przyjaciele. Mieliśmy im coś bardzo ważnego do zakomunikowania, a mianowicie, że będziemy mieli dzidziusia. Żeby zaimponować mojej żonie upiekłem babkę piaskową. I tu było moje pierwsze w tym dniu niepowodzenie. Zapomniałem dodać drożdży i babka zamieniła się w popiół, podobny do papierosowego, lecz w dużych ilościach. Czymś trzeba było uczcić tę radosną nowinę. Sklep monopolowy był w pobliżu i biesiada się zaczęła. Kieliszki i papierosy oczywiście poszły w ruch. Do sproszkowanej babki zrobiłem cały dzbanek herbaty. I tak wieczór radośnie płynął wraz z wódką i herbatą.

Kumple rozeszli się do domu, a ja na drugi dzień w dalszym ciągu czułem się wczorajszy – jak to się mówiło – a w prostych słowach: miałem kaca. Czyli wypiłem z pewnością tylko jeden kieliszek za dużo. Wpadło mi do głowy, że na pewno została w dzbanku herbata. Kuchnia była ciemna, bez okna i nie widziałem za bardzo co nalewam. Okazało się, że mój kolega wrzucał, ze względu na bezpieczeństwo przeciwpożarowe, niedopałki właśnie do tego naczynia. Niemiłosiernie spragniony, wypiłem głęboki łyk tej nigdy dotąd nie próbowanej mieszanki. Wierzcie mi, że na parę minut stałem się niemal zielony, mówiący brzydkie wyrazy i w lustrze nie mogłem się poznać. Przez następne lata nie wydarzyły się żadne nikotynowe niespodzianki.

Syn urodził się zdrowy. Wyprowadzaliśmy się z Polski do Szwecji w 1981 roku z małym zapasem polskich Carmenów. Można było przewieźć tylko 10 paczek. Na długo nie starczyło, bo nerwy były, a dymek podobno uspokajał. Kiedy zacząłem pracę, miesięcznie otrzymywałem nie jakieś ”kokosy”, ale przeciętną pensje w Szwecji. Paczka papierosów kosztowała wtedy 15 koron, a jeden litr benzyny około 4 koron. Ceny wzrastały proporcjonalnie jeśli chodzi o te luksusy.

Dlaczego o tym piszę? Bo pewnego dnia, kiedy urodziła nam się córka w 1983 roku stwierdzono u niej, że ma tak zwane rozszczepienie podniebienia (gumspalten) i kiedy miała 16 miesięcy lekarze zdecydowali o operacji. Uświadomili nas, że dym papierosowy jest zabroniony w jej najbliższym otoczeniu. Był to rok 1984. Pamiętam jak dziś – byłem na łyżwach i po tych sportowych wzmaganiach zapaliłem mojego ostatniego papierosa w życiu. Peta wdeptałem w śnieg i podjąłem walkę z nałogiem. Czy było trudno? Oczywiście. Ale zdrowie naszej córeczki przecież było najważniejsze. Myślałem też o sobie, że to niesamowicie wielki krok w poprawie własnego zdrowia i ekonomii również. Miałem wtedy 34 lata i trzeba było popatrzeć nieco w przyszłość.

Ten papieros był ostatni. Ciągnęło mnie do zapalenia, specjalnie kiedy jakiś palacz przechodził pod naszym oknem i dymek wdarł się do pokoju. Też to dobrze pamiętam. Była godzina 2 w nocy. Oczywiście papierosów w domu nie miałem. Wsiadłem do samochodu i pojechałem je kupić na stację benzynową. Były jeszcze wtedy sprzedawane w małych paczkach po 10 sztuk. Wydawało mi się, że ta mała paczka będzie mniejszym ”grzechem”. Kiedy przyjechałem do domu, otworzyłem i powąchałem te moje ulubione ”Prinsy”. Ale… spojrzałem na siebie krytycznie. Nawymyślałem od głupków i słabeuszów. Przecież bez tego nałogu wytrzymałem ponad dwa tygodnie i wyglądało na to, że miałem to zaprzepaścić w tej chwili. Kategorycznie powiedziałem raz jeszcze NIE. I więcej nigdy już nie ciągnęło mnie do tego, chociaż w moim otoczeniu wielu paliło, ale nawet nie zwracałem na to uwagi.

Zatem: palić, czy nie? Jak wygląda bilans? Co zyskałem? Największy skarb, to zdrowie. Bardzo rzadko chorowałem, nigdy nie miałem problemów z drogami oddechowymi i z alergiami. Czułem, że po prostu mogę więcej. Zacząłem pływać i biegać. Udało mi się. Mój ojciec miał mniej szczęścia. Odszedł od nas z diagnozą raka płuc. Czy choroba była następstwem palenia? Trudno powiedzieć, ale również nie można wykluczyć.

Drugą wielką wygraną było to, że w naszym domu nigdy więcej nie zapalono papierosa. Dzieci nasze, zarówno córka (40) i syn (47) nigdy nie palili papierosów, chociaż wiem, że raz spróbowali. No i trzecia wielka wygrana… Tu muszę użyć kalkulatora… Papierosy, jak inne produkty, tak zwane luksusowe, drożały każdego roku. Wartość paczki papierosów w roku 1984 wynosiła 15 koron – dzisiaj kosztuje około 80, czyli ponad pięciokrotnie drożej. Obliczę tylko „moją wygraną” z roku 2023: gdybym palił z pewnością paliłaby również moja żona. Bo papierosek smakuje extra dobrze w towarzystwie. Czyli: 365 dni x 80 koron x 2 paczki to ponad 58 tysięcy rocznie. My pieniądze te przeznaczaliśmy zawsze na urlop. Najpierw w czwórkę, z naszymi dziećmi. Teraz ja z żona. Nigdy nie było takiego roku, żeby nas nie było stać na miesięczny urlop i to bez zbędnego oszczędzania.

A wiec odpowiedź jest jednoznaczna – może nie prosta i nie tak łatwa. Wybór należy do was samych. Ja już wybrałem 40 lat temu. Pozdrawiam wszystkich bez wyjątku – tych palących i niepalących – i zachęcam do liczenia strat i zysków.

Marek Lewandowski

Foto: Public Domain

Lämna ett svar