Miasto miast. Każda wizyta pierwsza. Każde wrażenie przemożne. Wysiadamy z pociągu. Przez niepozorny budynek dworca Venezia Santa Lucia wychodzimy na schody prowadzące do Canal Grande. Usiadłem, niezdolny ustać pierwszej chwili spotkania z Serenissimą. Miasto nierzeczywiste, odrealnione swym, konfudującym siermiężną rzeczywistość, blaskiem i harmonią. I to wszystko się wie w pierwszej minucie spotkania.
Wsiadamy do vaporetto linii nr 1, płyniemy ku Placowi San Marco. Jazda obowiązkowa główną wodną promenadą miasta. Za każdym pobytem tak samo. Po obu stronach Canal Grande pałace znane ze zdjęć, filmów, poprzednich wizyt. Co rusz faworyt. Nadmiar piękna. Tutaj miałby Stendhal dopiero kłopot. Mijamy pałace: Fondaco dei Turchi, Ca`d`Oro, ze słynną fasadą, zostawiamy z boku Pescherie, targ rybny, Palazzo Bembo, kolejne paradne budowle. Towarzyszą nam rytmiczne motywy arkad, balkonów, licznych okien. Dekorum w stylu bizantyjskim, w połączeniu z motywami czerpiącymi z orientalnej ornamentacji. To specyfik wenecki. Ciepłe kolory, egzotyczne kształty, refleksy wodne, one po prostu… brzmią. Wenecja jest obrazem, Wenecja jest też muzyką.
Wielki zakręt i jesteśmy pod mostem Rialto. Kolejna la volta przy Ca`Foscari, następnie Ca`da Mosto i kolejne pałace. Jest Accademia, i mój ulubiony Palazzo Dario. Ćwierć wieku temu siadaliśmy tam z Elą przy kanałowych palach, racząc się białym winem i bułkami z oliwkami. Teraz byłby to czyn nielegalny.
Docieramy do Piazza di San Marco. To turystycznie oblegana dzielnica San Polo i Santa Croce. Przy wyjściu z Pałacu Dożów ukazuje się nam najbardziej chyba fotografowany motyw miasta: las garażujących gondoli z zadartymi dziobami okrytych niebieskim brezentem, którym z drugiego brzegu przygląda się widowiskowa Santa Maria della Salute.
Wenecja podzielona jest na dzielnice zwane sestiere, a każde z nich inne, charakterne na swój sposób, i to przy pozornym podobieństwie stylu miasta. Poza San Polo nie jest już tak tłoczno, turystów mniej, atrakcji więcej. Jeśli Wenecja to wielkie divertimento to poszczególne jej części niczym serenady, nokturny, sarabandy…
Lubię zwłaszcza sestiere Dorsoduro, ze swoim Zattere, promenadą nad kanałem, z widokiem na wyspę Giudeca, ze stocznią dla gondoli. Przysiadamy chętnie przed wejściem do pensjonatu, w którym przez lata całe, każdego grudnia, przebywał Josip Brodski.
Za każdą wizytą w La Serenissima przeznaczamy z Elą po jednym dniu na konkretne sestiere. Znakomicie się szwenda po Cannaregio, kiedyś będące żydowskim gettem, dziś to dzielnica z licznymi kafejkami, księgarenkami wzdłuż kanałów, miejsce z bohemicznym luzem.
Castello jest inne. To bastion wenecki, ze stocznią i budowlami wojskowymi oraz arsenałem. Fabryka potęgi i ekspansji weneckiej. A zarazem Wenecja Wenecjan, z kanałami na tyle wąskimi, że przeciągnięto nad nimi sznury z suszącym się praniem. Gondole tamtejsze to głównie warzywniaki na wodzie. No i tam znajdują się pawilony wystawowe słynnego biennale sztuki.
W zaułkach Castello zadomowiliśmy się z Elą w skromnym, ale wygodnym mieszkanku, stąd tylko 15 minut pieszo do placu San Marco. To nasza częsta trasa spacerowa. Na wysokości kościoła Santa Maria della Pieta, w którym Vivaldi ćwiczył swe kompozycje z orkiestrą dziewcząt z pobliskiego sierocińca, ilekroć przechodzę, wystrzeliwują w moją stronę frazy allegro rozpoczynające Primaverę z Czterech Pór Roku.
Przewłóczyć się po Wenecji, ot co. Nie ma co zdawać się na gąszcz danych i historycznych wyjaśnień w księgach i bedekerach. Wenecja tego nie potrzebuje. Wenecja przyjmie cię i tak. Tylko chcieć się zanurzyć się w jej… weneckości. Wniknąć w nią i dać się zagubić w labiryntach, zaplątać w sieci kanałów.
Zdobywać wiedzę o Wenecję najlepiej po powrocie do domu, choć i tak się jej nie zgłębi należycie. Zabełta nam w głowie erudycją ksiąg zaświadczających o jej imperialnych sukcesach, historii wyjątkowych postaci i budowli, o historii artystów, stylów i nazw objaśniających bryły, rzeźby, freski, obrazy. Tylko tyle, choć i aż tyle.
Jest jeszcze Wenecja Josifa Brodskiego ukazana nam w jego zachwycającym ”Znaku Wodnym”, jako świątynia zimowego światła wyostrzającego ostrość obrazu:
O poranku światło to napiera na nasze szyby, podważa nam powieki, jakby otwierało muszle i kiedy już tego dokona, ciągnie nas ze sobą na dwór: biegnie, trącając długimi promieniami – jak rozpędzony uczniak, przejeżdżający patykiem po żelaznych prętach ogrodzenia parku czy ogrodu – struny arkad, kolumnad, kominów z czerwonej cegły, świętych, lwów. „Odmaluj to! Odmaluj!” – nawołuje albo biorąc nas pomyłkowo za jakiegoś Canaletta, Carpaccia czy Guardiego, albo dlatego, że nie ufa zdolności naszej siatkówki do zatrzymania i naszego mózgu do wchłonięcia tego, co ono, światło, nam udostępnia. […]
W swojej „relacji z Wenecji” Brodski raz po raz opowiada nam o wizyjności i widzialności miasta. Nazywa Wenecję „miastem oka”: W obrębie całego świata właśnie to miasto jest ukochaną osobą oka.
Nikt tak jak Brodski nie opowiedział mi o Wenecji, choć opowiedzieć się jej nie da. I za każdym pobytem w tym mieście „czytam ją” na nowo. I zawsze jestem tam pierwszy raz.
Zygmunt Barczyk