26 marca 2015 roku odszedł jeden z gigantów światowej poezji: Tomas Tranströmer.
Był poetą lakonicznym, nigdy zbyt płodnym. W tym, choć akurat nie w samym poetyckim języku, przypominał swoją przyjaciółkę Wisławę Szymborską, także oszczędną w słowach i ilości wydanych tomów. W niczym natomiast nie był podobny do innego swojego polskiego przyjaciela Czesława Miłosza, imponującego obfitością dokonań i intensywnością życia, jeśli już w czymś był mu bliski to w jakości swej poezji. Ale do Polski, mimo wielu polskich przyjaciół, Tranströmer nie miał szczęścia. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że kiedyś ukradziono mu u nas w pociągu portfel. Ale o tym za chwilę.
Po śmierci poety zaroiło się od wypowiedzi i tekstów licznych jego tłumaczy, wydawców, czytelników, wyjątkowo wielu przyjaciół. To budujące, że padło tak dużo ciepłych słów, komplementów, wyrazów zachwytu oraz żalu, że odszedł ktoś tak wybitny. Szkoda, że najczęściej były to tylko stereotypowe formułki, ogólniki („tworzył mimo choroby”, „czerpał natchnienie z religii i świata przyrody”, „inspirował się podróżami”, „przekładany był na 60 języków”).
Mając świadomość tej inflacji kiepskich epitafiów, pozwalam jednak sobie na skreślenie paru zdań od siebie, nie jako tłumacz, wydawca, czy podrabiany przyjaciel, lecz jako ktoś, kto miał zaszczyt go znać. Kto czytał i nadal czytuje jego wiersze. To będzie tylko kilka czysto osobistych refleksji i wspomnień o tym niezwykłym człowieku i jego twórczości.
Zacznę od zreprodukowania karty tytułowej pewnej książki:
To jeden z najbardziej wzruszających prezentów jakie kiedykolwiek dostałem – dedykacja od Tomasa Tranströmera w jego polskim tomiku „Podsłuchany horyzont” opublikowanym w 2005 r. przez wydawnictwo „Gaudium”. I co najważniejsze, był to spontaniczny podarunek od poety, ja sam – wiedząc doskonale z jakim trudem stawia litery – nigdy nie ośmieliłbym się podsunąć mu książki do podpisu.
Od wylewu, który przeszedł w roku 1990, poeta był w znacznym stopniu sparaliżowany. Praktycznie nie mówił, pisał lewą ręką jak sześciolatek, ale nieustająco był głodny życia, artystycznych, głównie poetyckich i muzycznych przeżyć. Nie byłby w stanie pracować oraz realizować swoich pasji, gdyby nie jego nadzwyczajna zupełnie żona, Monica, która była muzą, rzeczniczką, opiekunką, w końcu, w ostatnich latach, wręcz częścią mózgu i ustami poety. Była to zdumiewająca i piękna symbioza dwojga ludzi, choć oczywiście równocześnie ogromne życiowe poświęcenie ze strony partnerki poety.
Tranströmer był jednym z najbardziej znanych w Polsce zagranicznych twórców, często odwiedzał nasz kraj, w Krakowie spotykał się z Wisławą Szymborską oraz tłumaczącym jego wiersze – z angielskiego – Czesławem Miłoszem, sam też podejmował próby przekładu Miłosza. Żywo interesował się naszą literaturą, muzyką (bardzo cenił Pendereckiego), sztuką. Był też wielokrotnym gościem imprez organizowanych w Instytucie Polskim w Sztokholmie. Wiem, że niezwykle silnie przeżył wieczór w sierpniu 2004 r. poświęcony pamięci zmarłego kilka dni wcześniej Miłosza. Do Instytutu przyszły wtedy tłumy ludzi, cała intelektualna elita Szwecji, publiczność zajęła nawet nieistniejący już dziś parking pomiędzy (również nieistniejącym) kinem a ambasadą. Szczęśliwie mieliśmy wtedy piękną, ciepłą sierpniową noc. I dobre nagłośnienie. Oczywiście poeta nie mógł nam nic powiedzieć, ale sama jego obecność była wtedy tak ważna. Ktoś zauważył wówczas: jaka szkoda, że Miłosz nie doczeka Nobla, którego niedługo dostanie jego przyjaciel Tranströmer.
Potem jednak baliśmy się, czy poeta rzeczywiście wygra ten wyścig z czasem, decyzje Szwedzkiej Akademii potrafiły bowiem czasem błądzić po zupełnych manowcach, a zwłoka w nagrodzeniu oczywistych kandydatów do noblowskiego lauru nie raz bywała nie do naprawienia. Ale to już zupełnie inna historia. Podobnie jak to, że kilka lat później Instytut przestał być miejscem, do którego przychodzili tacy ludzie jak Tranströmer.
Ostatni raz spotkałem poetę jesienią ub. roku. Okoliczności były nader smutne, pogrzeb przedwcześnie zmarłej wspólnej znajomej, nie mieliśmy głowy do spraw przyziemnych, ale jakoś w tej krótkiej rozmowie – prowadzonej oczywiście poprzez Monikę – wyraziliśmy żal, że bezmyślnymi (delikatnie mówiąc) decyzjami dwóch osób bezpowrotnie zniszczono Instytut, to miejsce wspólnych polsko-szwedzkich artystycznych prezentacji, spotkań, debat, przeżyć i wzruszeń, miejsce obdarzone prawdziwym „genius loci”.
Tranströmer, mimo że był wielkim przyjacielem Polski i był w Polsce ceniony, nie miał jednak szczęścia do polskich przekładów, które na ogół są znacznie gorsze od oryginału. Jak podkreśla prof. Leonard Neuger, który ma na koncie najwięcej tłumaczeń Tranströmera, trudność translacji wynika na przykład z tego, iż język szwedzki jest znacznie bogatszy w określenia marynistyczne (a morze jest częstym wątkiem poezji Tranströmera) albo w zniuansowane opisy światła Północy. Jest to rzecz jasna temat na doktorat, ale moim zdaniem nie chodzi tylko o to. Po prostu nie miał Tranströmer w Polsce kogoś takiego jak Szymborska w Szwecji, tłumacza-poety (czyli Andersa Bodegårda), przeważnie byli to lingwiści. I w dodatku zdarzały im się błędy psujące poezję.
Żeby nie być gołosłownym. Na pożegnanie Tranströmera jedna z polskich gazet wydrukowała wiersz Postludium należący do kanonu twórczości poety (w przekładzie Neugera, podobnie jak wszystkich innych cytowanych tu utworów). Czytam raz, czytam drugi raz, trzeci i coś mi się nie zgadza, zwłaszcza w poincie:
Ciche pokoje.
Meble gotowe do lotu stoją w świetle księżyca.
Ostrożnie wychodzę z siebie
przez las pustych zbroi.
Sięgam do oryginału:
Tysta rum.
Möblerna står flygfärdiga i månskenet.
Jag går sakta in i mig själv
genom en skog av tomma rustningar.
No i jest już jasne, co mi nie pasowało. Bohater w szwedzkim oryginale bynajmniej nie wychodzi ostrożnie z siebie, lecz: powoli wchodzi w siebie – przez las pustych zbroi. Każdy czytelnik obeznany z obrazowaniem poetyckim wie, że są to wizje sobie dokładnie przeciwstawne, a sens odwrotny. Dla porównania angielskie tłumaczenie (Robina Fultona) dwóch ostatnich wersów:
I walk slowly into myself
through a forest of empty suits of armor
Weźmy teraz na próbę fragment innego słynnego wiersza poety z tomu ”Det vilda torget: Svarta vykort” (Czarne widokówki):
Mitt i livet händer att döden kommer
och tar mått pa människan.
Det besöket
glöms och livet fortsätter.
Men kostymen
sys i det tysta.
W polskim przekładzie brzmi on tak:
Pośrodku życia bywa że śmierć przychodzi:
bierze miarę z człowieka. O tej wizycie
zapomina się, życie trwa. Lecz garnitur
szyje się cichcem.
Mamy tu przekład całkiem udany, choć można by zaproponować parę drobnych zmian, na przykład przywrócić pominięte przez tłumacza spójniki i poprawić interpunkcję. Ale spójrzmy na inną, sąsiednią widokówkę z tego wiersza:
Almanackan fullskriven, framtid okänd.
Kabeln nynnar folkvisan utan hemland.
Snöfall i det blystilla havet. Skuggor
brottas på kajen.
Niestety w przekładzie dostajemy zupełnie głuche wersy, choć teoretycznie dość wierne oryginałowi:
Kalendarz zapisany, przyszłość nieznana.
Kabel nuci pieśń ludową bez ojczyzny.
Śnieżyce w ołowianym morzu.
Zmagania cieni w przystani.
A ów kabel, co „nuci pieśń ludową bez ojczyzny” to już doprawdy dotkliwa translatorska klęska…
Zobaczmy, jak poradził sobie z tym czterowierszem tłumacz angielski, Robin Robertson:
The calendar is full but the future is blank.
The wires hum the folktune of some forgotten land.
Snowfall on the leadstill sea. Shadows
scrabble on the pier.
Czyli już mniej wiernie, ale dużo sprawniej poetycko niż po polsku.
Żeby nie być posądzonym o jałowe wymądrzanie się, podaję własną próbę przekładu, dość swobodną, ale wydaje mi się, że oddającą ducha tej pocztówki znad brzegu morza:
Kalendarz wypełniony, przyszłość nieznana.
Liny nucą jakąś bezdomną przyśpiewkę.
Śnieżyca nad martwym, ołowianym morzem. Cienie
mocują się ze sobą na brzegu.
Zdaję sobie sprawę, że i ta wersja może budzić wątpliwości. Tak to już jest z poezją, że nie zawsze, czy zgoła rzadko, poddaje się dosłownej translacji.
Ale i proste wydawałoby się strofy potrafią być dla tłumacza trudnością nie do pokonania. Sięgam po inny słynny wiersz „C-dur”. Zaczyna się on tak:
När han kom ner på gatan efter kärleksmötet
virvlade snö i luften.
Polski przekład, który robi wrażenie poddanego cenzurze obyczajowej, daje nam taki obraz:
Kiedy po spotkaniu z nią wyszedł
na ulicę
wirował w powietrzu śnieg.
I dalej w polskiej wersji wcale nie jest lepiej, ale już zatrzymam się w tym punkcie, żeby nie zamieniać tego krótkiego tekstu w akademicką rozprawę.
Muszę tylko z przykrością zauważyć, że admiracja twórczości wielkiego Szweda w Polsce oparta jest na cokolwiek błędnych przesłankach, skoro miłośnik poezji dostaje do rąk teksty tak okaleczone… Oczywiście są i przekłady dobre, ale niestety nie zawsze są regułą.
A zatem, wszystkim naszym Czytelnikom, którzy znają wystarczająco język szwedzki, mówię: czytajmy i wracajmy jak najczęściej do Tranströmera. W oryginale! To wspaniała, często – wbrew pozorom prostoty – niełatwa w lekturze, ale najprawdziwsza poezja. Niewiele dziś takiej.
Piotr Cegielski