Jest noc, stoję w oknie pokoju na górnym piętrze hotelu Katowice, pode mną czarna magma miasta z cekinami ulicznych świecidełek. Z przemyślnie wmontowanego we framugę lóżka radia dochodzi muzyka nadawana przez lokalną stację. Poznaje śpiew Stinga, poznaję brzmienie big bandu Gil Evansa, niczego jednak nie rozumiem. Genialne granie, trzymające w napięciu, że aż tchu brakuje, ale jakim cudem oni razem? Słyszę publiczność. Występują zatem na koncercie. Ale jakim?!
Tej nocy trudno mi było zasnąć. Następnego ranka pędzę do empiku, pytam o ów koncert. Młody gentleman (jak się okazało, dorabiający na stoisku muzycznym student wydziału jazzu), z tajemniczą acz pełną aprobaty miną podaje mi płytę źle oprawioną, podobną pirackim wydaniom dostępnym wtedy i w legalnych miejscach sprzedaży( połowa lat 90. sic!). – To wielki koncert – dodaje i odchodzi do kolejnego klienta.
Jedyny taki koncert. Zagrany na Perugia Jazz Festival 11 lipca 1987, transmitowany na żywo przez państwową telewizję RAI Uno. Szczęśliwie uwieczniony na płycie pod tytułem Last Session (wydanej przez Jazz Door).
Co się właściwie wtedy stało? Muzycy, na co dzień pracujący na różnych planetach, spotkali się niespodzianie i stworzyli coś, co przejdzie do historii. Znane songi Stinga w aranżacji Gila Evansa zabrzmiały na tyle odmiennie, że mimo oswojenia z ich melodiami miało się wrażenie słuchania nowej muzyki. To sprawa niezwykłej orkiestracji Gila Evansa i śmiałego podejścia do tego projektu ze strony Stinga, który dostroił się do nowych ramek inną niż na swoich autorskich płytach interpretacją.
Dwóch wielkich artystów, wyjątkowy big band, gorąca festiwalowa noc jazzowa.
Sting, gwiazda muzyki pop ale i autor ambitnych artystycznych piosenek, twórca nie stroniący od eksperymentów i eksploracji muzycznych, nieustannie poszukujący nowego wyrazu artystycznego. Gil Evans, kanadyjski kompozytor, dyrygent i pianista, mistrz jazzowej orkiestracji, lider big bandu, twórca oryginalnego brzmienia. Zadziwił już wcześniej, kiedy potrafił przekonać i zainspirować Milesa Davisa do wspólnych dzieł: Miles Ahead, Porgy and Bess, Scetches of Spain. Był jedynym chyba białym człowiekiem którego Miles Davis nie tylko, że tolerował ale któremu okazywał swą przyjaźń, może i w nieco kłopotliwy sposób, wydzwaniając po nocach, by pogadać o nowych pomysłach muzycznych. O Gil Evansie, w wywiadzie opublikowanym w Down Beat w lutym 1994, Miles mówił : „Był [Evans] człowiekiem o głębokiej wiedzy, podobnie jak Leonard Bernstein. I ci klasyczni faceci nie wiedzieli tego, co wiedział Gil. Oni nie znali ludzi”.
Ekstatyczny koncert, obezwładniające brzmienie bandu, uwodzący głos śpiewaka. Mistrzostwo interpretacji i aranżacji. W składzie orkiestry sami rasowi jazzmani, w tym znane indywidualności: Branford Marsalis (ts) John Surman (bs) Lew Soloff (t); z tyłu sceny, w chórku wokalnym, Urszula Dudziak. I to brzmienie: tuby armatnie, puzony gromkie, waltornie uroczyste. Dęciaki ekspansywne, nadające orkiestrze ciepły sound, ale i wyraźny charakter. Raz natężone, wręcz agresywne, by zadać szyku frazą pompatyczną, innym razem liryczne, pastelowe, subtelne. Do tego rozcinające powietrze saksofony z solówkami wartkimi jak u jaskółek przed burzą, syntezatory z kosmiczną głębią tonu, formatujące całość grania. Frenetyczna sekcja napędza całość, spokojny lider i dyrygent Gil Evans oszczędnie dawkuje akordy na swoim keyboardzie. I wszystko to frapująco współbrzmi z otwartym na szerokie śpiewanie głosem będącego w świetnej formie Stinga. Muzyka pełna wibracji, kolorów i niuansów. W programie kompozycje Stinga, Jimmy Hendrixa i Tony Williamsa. Trzeba posłuchać, jak drugie życie otrzymują hity: Strange Fruit, Comes a Time, czy słynna Roxanne. I chyba najbardziej odjazdowe wykonanie w tym dniu: rozkołysane Murder by Numbers.
To co znane, charakterystyczne i wspaniałe w aranżach Gila Evansa znalazło się i na tym koncercie. Zdumiewająca zdolność zachowania równowagi między zespołową improwizacją (rzadkie w big-bandach) i ścisłą kompozycją. I do tego kunsztowne sola saksofonów i trąbki, których nie przytłacza orkiestra tylko “ustraja” wyszukaną aranżacją partii zespołowej.
Sting po koncercie powiedział iż to, że było mu dane zagrać w Gilem Evansem, to jak wygrać Puchar Świata. Od 15 roku życia jest wielbicielem jego muzyki a wspólny koncert to spełnienie marzenia. Również Evans podnosił walory Stinga, zadowolony że grało im się tak, jakby od lat ze sobą pracowali.
Spotkanie ze Stingiem wpisuje się we wcześniejsze próby Gila Evansa nasycenia swoich utworów pomysłami wykraczającymi poza klasyczny jazz. Myślę o jego nagraniach inspirowanych muzyką hiszpańską, brazylijską jak i Jimmy Hendrixem.
W pół roku po słynnym koncercie w Perugii Gil Evans umiera w wieku 76 lat. Ów historyczny koncert okazał się być w karierze mistrza aranżacji jego wybornym grand final, wieńczącym życie i dzieło artysty, który zaprowadził jazz na wyżyny kunsztu.
Daj Boże każdemu muzykowi taką kodę zanim uda się na Łąki Niebieskie.
Zygmunt Barczyk