Korfu. Podróż z przygodami

Po raz pierwszy od czasów pandemii wybraliśmy się na dwutygodniową wycieczkę na Korfu. Miałam wiele wymagań: odlot o późniejszej porze, all inclusive, hotel przy plaży i podgrzewany basen. Nie mieliśmy wyboru. Jedynie wycieczka na Korfu spełniała wymagania. Niestety nie spełniła oczekiwań i okazała się fiaskiem od początku do końca.

Jak zwykle samolot nie zdążył wykorzystać przydzielonego mu czasu odlotu i wystartował z półgodzinnym opóźnieniem. Niepokoiłam się czy zdążymy dojechać do hotelu przed zamknięciem barów. Mamy bowiem zwyczaj rozpoczynać urlop szklanką zimnego piwa.

Lot trwał zaledwie 3 godziny, ale na skutek zmiany strefy czasowej była już godzina 23. Hotelowe bary miano właśnie zamykać. Adios zimne piwo. Autokar z lotniska rozwoził gości do różnych hoteli. Do naszego dotarliśmy o północy. Los okazał się jednak dla nas łaskawy. Jeden z barów był jeszcze otwarty. Usiedliśmy na tarasie racząc się piwem całkowicie odprężeni.

Pora była późna, porwaliśmy więc walizkę i klucz z recepcji i windą pojechaliśmy na piętro, gdzie był nasz pokój. Z niewytłumaczalnego powodu nie udało się nam otworzyć drzwi. Małżonek udał się ponownie do recepcji, a ja czekałam pod drzwiami. I wtedy zauważyłam, że walizka nie jest nasza. Podobnej wielkości i czarna, ale bez naszych znaków rozpoznawczych. Zbyt późno było na interwencję. Spaliśmy nago, ja tylko pod prześcieradłem, a Małżonek zmarźluch pod narzutą, dwoma ręcznikami, swetrem i kurtką rzekomo drżąc z zimna. Następnego ranka, jeszcze przed śniadaniem. zameldowaliśmy w recepcji o zamianie bagażu. 10 minut później dostarczono autokarem naszą walizkę.

W hotelowej jadalni zmuszeni byliśmy zapomnieć o Covidzie. Nikt nie nosił maseczki, a sztućce do nabierania potraw dotykały setki rąk. Obfity bufet nie oferował jednak oczekiwanych potraw. Brakowało wędlin. Na śniadanie nie podawano pomidorów, ale na naszą prośbę co rano stawiano nam  półmisek pomidorów.

Po śniadaniu i rozpakowaniu walizki podziwialiśmy przez chwilę panoramę. Zarówno balkon jak i tarasy zamiast balustradek czy krat miały wielkie płyty szklane nie ograniczające widoku. A było na co popatrzyć. Najpierw pasmo zieleni, potem niewielki hotelik z błękitnym oczkiem basenu, znów zieleń i w końcu morze i wzgórza Peloponezu.

Kiedy z torbą plażową udaliśmy się nad basen  na próżno szukaliśmy wolnych leżanek i parasola. Rozczarowani przysiedliśmy na murku, gdzie było trochę cienia. Słońce prażyło niemiłosiernie, a temperatura w cieniu, jak się później okazało, wynosiła około 36 stopni. Basen był ogromny, ale przegrzany i nie dawał ochłody. Następnego ranka zbudziłam Małżonka przed godziną siódmą, aby poszedł zarezerwować leżanki. Wrócił po chwili z wiadomością, że wszystko już zajęte. Widocznie zapobiegliwi ojcowie rodzin rezerwowali leżanki w środku nocy. Rozczarowani pożaliliśmy się w jadalni miłej hostessie. Obiecała poprosić ratownika spędzającego całe dni przy basenie, aby zarezerwował nam miejsca. Następny dzień spędziliśmy luksusowo na leżankach pod parasolem. Ale komuś  to się nie podobało. Zabroniono rezerwacji. Pozostanie tajemnicą jak goście zdobywali leżanki. Hotel nasz posiadał w sąsiedztwie aneks z niewielkim basenem.  Na skrawku trawnika rosła palma  i tam spędziliśmy następny dzień przesuwając ręczniki plażowe za jej wędrującym cieniem.

Od plaży nadmorskiej dzieliła nasz hotel niewielka odległość. Niestety zarówno plaża jak i morze były następnym rozczarowaniem. Na wąskim paśmie gruboziarnistego piasku nie było cienia, a wejście do morza utrudniały kamienie. Po sforsowaniu kamienistego dna udało mi się popływać w szarej, mętnej wodzie. Dwukrotnie wybraliśmy się na plażę, ale w pozostałe dni basen był alternatywą. Miła hostessa poprosiła ratownika aby rezerwował nam leżanki w aneksie. Tam nikt nie protestował i problem został pomyślnie rozwiązany. Czasem ratownik skradał się ku nam pochylony jak Quasimodo  i z palcem na ustach prosił o utrzymanie tajemnicy. Jedna z Polek, a Polacy stanowili dużą część gości, twierdziła, że ratownik często odwiedza bar i stale jest podchmielony, ale przy jego służbowym krześle stała tylko butelka z wodą mineralną.

Hotel oferował all inclusive i sporo czasu spędzaliśmy w jadalni. Lunche i kolacje niewiele różniły się jadłospisem. Brakowało nam typowych greckich potraw. Kiedyś ujrzałam krążki panierowane w cieście i sądząc, że to calamares nabrałam pokaźną porcję ale była to, nieciekawa w smaku, cebula w cieście. Niemniej zawsze znalazło się jakieś mięso, kurczak lub wieprzowina, a ryba, jeśli dała się wyłowić z podejrzanego sosu, smakowała znośnie skropiona cytryną. Na oddzielnym bufecie zapraszano na zieleninę i fetę, z których można było skomponować  doskonałą sałatkę. Piliśmy białe wino z kranika, Małżonek brał czasem piwo. Z deseru skorzystałam dwukrotnie. Raz skusiły mnie babeczki z bitą śmietaną przybrane wisienką. Niestety zniknęły zanim się poczęstowałam. Ale usłużna hostessa natychmiast wyczarowała w kuchni cztery babeczki. Drugi raz, kiedy pojawiła się szarlotka zdążyłam na czas. Ciekawe, że dzieci odżywiały się głównie frytkami z kechupem i lodami.

 Najprzyjemniejsze były wieczory. Upał zelżał, goście wylegali na tarasy aby z drinkiem posiedzieć pod nadal bezchmurnym, ale niezrozumiale bezgwiezdnym niebem. Mieliśmy problem z wyborem drinku. Wszystkie standardowe były słodkie jak ulepek. Kiedyś uległam pokusie i zamówiłam intensywnie zielony drink sądząc, że to mohito. Niestety  rozczarowałam się. Składał się z żółtego soku z ananasa i niebieskiego likieru Curacao. Po zmieszaniu nieoczekiwanie zieleniał. Przypomniały mi się lata szkolne kiedy na lekcjach rysunku umieszczałam żółte słońce na błękitnym niebie. Słońce też natychmiast zieleniało.

Pewnego wieczoru siedzieliśmy w sąsiedztwie angielskojęzycznej rodziny. Gdy spytałam gdzie mieszkają. „Stratford upon Avon” – usłyszałam w odpowiedzi. „Wow” wyrwało mi się z podziwem. „Właściwie tam nie mieszkamy” – dodał ojciec rodziny- „tylko w miejscowości w pobliżu, ale jej nazwa nic nikomu nie mówi.” Tego wieczoru przeżyliśmy przyrodniczą niespodziankę. Na kancie szklanej płyty tarasu pojawił się owad, żółtawy w kolorze, około 4-5 cm długości. Przednie odnóża były wzniesione jak do modlitwy. Rozpoznano w nim modliszkę. Podobno samiczka ma makabryczny zwyczaj odgryzania głowy samcowi w czasie kopulacji. Samiec niepokoi się i nie wykonuje prawidłowo zadania. Bez głowy już się nie lęka działa dzielnie przy prokreacji. Widocznie do tych spraw niepotrzebna jest głowa.

Upały męczyły nas coraz bardziej. W końcu nie mieliśmy nawet siły na pływanie. Urlop nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Osłabił nas a nie wzmocnił a niespodziankom nie było końca. Pozostało jeszcze kilka dni pobytu, gdy zaskoczony Małżonek pokazał mi ostatnią strzykawkę z insuliną. Nie było mowy żeby wystarczyła do końca. „A byłem pewien, że wziąłem wystarczającą ilość strzykawek” – stwierdził z przekonaniem. Co robić? Udać się do najbliższej apteki i zapytać, czy maja takie strzykawki, a jeśli nie, czy mogą zamówić? Biłam się z myślami. Następnego dnia Małżonek z tryumfem wyjął nową strzykawkę z walizki leżącej blisko lodówki, gdzie przechowywał insulinę. Strzykawka musiała się stoczyć do walizki. Wkrótce pojawił się następny problem. Wstając w nocy w drodze do łazienki wdepnęłam w korytarzyku w potężną kałużę. Zapaliłam światło i dostrzegłam, że z lampki wmontowanej w sufit kapie woda. Skąd się wzięła woda w lampce? Dobrze, że nie było krótkiego spięcia. Środek nocy nie był właściwą porą na meldowanie usterki. Nakryłam kałużę dywanikiem z łazienki i puchatym ręcznikiem. Dziwne, że mimo to słyszałam kapiące krople wody: kap, kap, kap. Trudno było zasnąć, ale w końcu mi się udało. Pani sprzątająca nasz pokój wyjaśniła rano  że to przeciążona klimatyzacja zaczęła przeciekać. Kiedy wróciliśmy do pokoju po plażowaniu nie było śladu po kałuży a klimatyzacja znów działała sprawnie.

Pani od sprzątania miała poczucie humoru oraz dystans do siebie samej i otaczającej rzeczywistości. Kiedy spytałam ją o funkcję rozmaitych kosmetyków, które stawiała nam w łazience, odrzekła: „Nadają się do mycia włosów, służą także jako mydło w płynie, ale równie dobrze można nimi zmywać naczynia czy podłogę”.

Kiedy dwa z czterech plastikowych klipsów do przypinania ręczników plażowych pokruszyły się ze starości lub od upału, należało kupić nowe. Nie było ich w najbliższych sklepach. W końcu znaleźliśmy je dość daleko od hotelu. Należał się nam odpoczynek i wybraliśmy nań wejście do luksusowego ośrodka rekreacyjnego. Był tam ogromny basen, odpłatna restauracja i bar, a na plaży, pod baldachimami na grubych poduchach relaksowali się zamożni plażowicze. Jeden dzień tego luksusu kosztował ponad 30 euro na osobę. Nikt nie kąpał się w morzu bo i tu wejście było kamieniste.

W dniu powrotu pozwolono nam zatrzymać pokój aż do kolacji. Bagaże postawiliśmy zawczasu w recepcji. Obawiałam się zostawić je w holu aby nie ryzykować, że pojadą niewłaściwym autokarem, tak jak to się nam zdarzyło kiedyś w Australii. Odlatywaliśmy późnym wieczorem. Lot odbył się według planu. Taksówkarz, zamówiony jeszcze przed wyjazdem miał czekać w hali przylotów, ale niestety zawiódł. W środku nocy, na lotnisku nie jest łatwo o taksówkę. W końcu znalazł się chętny kierowca rodem z Samarkandy. Małżonek dzielił się z nim młodzieńczymi wspomnieniami.

Kilka dni po powrocie zachorowaliśmy na Covid. Nie wiadomo czy przywieźliśmy chorobę z Korfu czy zaraziliśmy się już w Szwecji. Prócz nas chorowały jeszcze cztery osoby z naszego kręgu towarzyskiego.  Zarówno sam urlop jak i jego finał były nieudane.

Teresa Urban

En reaktion på ”Korfu. Podróż z przygodami

  1. Ja dla tego wyprawy wakacyjne organizuje sobie sam , Ukazal sie artykul na Strefa i w Nowej Gazecie Polskiej,Nigdy nie bylem zawiedziony. Kazdy dzien to przygoda.Moze nie tanio ale niepowtarzalne pozytywne wspomnienia .

Lämna ett svar