„Wizja lokalna” to bardzo nietypowy „coming out”. Autor książki „ujawnia się” jako syn pracownika Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, gorliwego stalinowca na przełomie lat 40. i 50. zaangażowanego w jedną z najgłośniejszych ówczesnych afer (pseudo)szpiegowskich. Książka ma też swój wątek szwedzki.
W materiałach reklamujących powieść Erlicha znajdujemy takie oto omówienie fabuły:
„Młoda, brylująca w mediach pracowniczka instytutu lustrującego byłych agentów odkrywa tożsamość zamieszanego w głośną aferę pracownika UB. Hanna Wolan, po wielu latach żmudnych badań, czytania komunistycznych dokumentów i grzebania w archiwach IPN-u wreszcie odkryła brakujący fragment układanki tworzącej kompletny obraz afery Akermana – tożsamość porucznika K. Żeby zweryfikować swoje odkrycie, musi jeszcze porozmawiać nie tylko ze starym amerykańskim archeologiem, bezprawnie uwięzionym w PRL-u tuż po wojnie, ale też, o ile to możliwe, z synem porucznika K. Ten jednak w 1968 roku wyjechał do Szwecji, a później na Karaiby, gdzie jego ślad się urwał. (…) Dawno temu Moti Landau miał na imię Marek. Jednak zmienił je, gdy w 1968 roku antysemicka polityka Gomułki zmusiła go do wyemigrowania do Szwecji. Po niemal 40 latach wraca do Polski, by pomóc Żydom z Izraela odnaleźć ślady ich rodzin. Jednocześnie stara się zrozumieć własny stosunek do kraju swojego dzieciństwa. Nie wie jednak, że oparł swój światopogląd na fałszywym obrazie przeszłości. Co się stanie, kiedy odkryje prawdziwą historię swojej rodziny?”
Prawda, że brzmi to ciekawie? W swoim późnym debiucie literackim Włodzimierz Erlich stawia kilka odważnych kroków na drodze odsłaniania swej rodzinnej biografii, niestety zatrzymuje się przed osiągnięciem celu. Bo autentyczną, dramatyczną historię ubiera w szaty powieści sensacyjnej. Otrzymujemy w ten sposób tylko sprawnie napisane czytadło. Gdyby autor odważył się zrobić z tego samego materiału rzetelną literaturę faktu, mielibyśmy książkę naprawdę pasjonującą i mogli raz jeszcze przekonać się, że życie bywa o wiele bogatsze i ciekawsze od pisarskiej fikcji.
Spróbujmy jednak wstawić do opowieści Erlicha prawdziwe nazwiska bohaterów. Więc książkowy amerykański archeolog Akerman, to nie kto inny tylko legendarny więzień UB, architekt Hermann Field, przetrzymywany bezprawnie w piwnicy w willi „Spacer” w Miedzeszynie pod Warszawą w latach 1949-1954. Fielda aresztowano, a właściwie porwano z lotniska Okęcie, gdy przyjechał do Warszawy z Pragi. Poszukiwał tam swego brata Noela Fielda, działacza komunistycznego (i sowieckiego agenta w waszyngtońskim Departamencie Stanu), którego – jak się później okazało – aresztowano wprawdzie w Pradze, ale na polecenie Berii przekazano na Węgry w związku z procesem Rajka.
Hermanna Fielda, jako rzekomego agenta CIA, zatrzymał sam osławiony płk. Józef Światło. Niezależnie od sprawy Noela Fielda więzień miał być także wykorzystany w śledztwie przeciw grupie Gomułki. Dodajmy też, iż w ubeckich kazamatach Field zaprzyjaźnił się z akowcem Stanisławem Mierzeńskim, z którym wspólnie, w ramach swoistej autoterapii, wymyślił dwie powieści, wydane kilka lat później: „Kaczory” oraz „Okiennice”. Ta druga stała się podstawą scenariusza głośnego, nominowanego do Oscara filmu Agnieszki Holland z 1985 r. zatytułowanego „Gorzkie żniwa”. Ale to tylko dygresja, wracajmy do postaci z „Wizji lokalnej”.
Porucznik K. to „opiekun” Fielda w jego końcowym okresie pobytu w Miedzeszynie, już po ucieczce Światły na Zachód i ujawnieniu przez niego losu Amerykanina (do tego czasu władze PRL bezczelnie utrzymywały, iż nic nie wiedzą o jego osobie). Młody, ambitny oficer otrzymał do odegrania rolę „dobrego porucznika” i próbować zatrzeć straszne wspomnienia Fielda z początku uwięzienia, gdy był przetrzymywany w nieludzkich warunkach i głodzony. Panowie spacerują, godzinami rozmawiają – jak gdyby na towarzyskim spotkaniu – o sztuce i architekturze. W swoich wspomnieniach opublikowanych w 1995 r. ”Trapped in the Cold War” (wydanie polskie: Hermann i Kate Field, Opóźniony odlot. W okowach zimnej wojny, Warszawa 1997) Field nazywa go kapitanem Mietkiem Wrobelskim i w sumie wystawia mu niezłą ocenę.
Kim naprawdę był porucznik K. zajmę się za chwilę, najpierw przyjrzyjmy się jego synowi, który dziś opisuje całą historię. Więc Marek vel Moti Landau, to właśnie on, autor – Włodzimierz Erlich, który dopiero jako nastolatek dowiaduje się o swojej żydowskiej tożsamości (i to nie od rodziców, a od starszej siostry), a jeszcze później o ubeckiej przeszłości swojego ojca.
Sęk w tym, że ktoś taki nie istnieje. Przegooglowanie całego internetu, przejrzenie zasobów bibliotecznych daje zawsze ten sam wynik – wskazuje wyłącznie na autora tej jednej książki. Poza tym nie ma nikogo o tym imieniu i nazwisku, tym bardziej nikogo, kto miałby nieco ponad 60 lat, międzynarodowy dorobek naukowy oraz aktualnie mieszkał i pracował w Polsce. A tak prezentowany jest autor. Skoro chce być anonimowy, to dajmy mu spokój, choć sam prowokuje do zadawania pytań. W wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” Erlich co i raz rozmija się z prawdą, nawet w faktach łatwych do sprawdzenia, wystarczyło sięgnąć do pracy Fielda, ale dziennikarka najwyraźniej nie była przygotowana do aż tak trudnych profesjonalnych działań jak lektura jakiejś książki…
Cała ta mistyfikacja ma najwyraźniej na celu ochronę tożsamości jego ojca. Ale jeśli się powiedziało: A i buduje narrację swojej sensacyjnej powieści na stuprocentowo autentycznej historii, to trzeba się spodziewać, że ktoś powie: B i uzupełni luki. Nie trzeba więc długich badań, by ustalić, że „porucznik K.” alias Mietek Wrobelski, to późniejszy (zakończył pracę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w 1956 r) dziennikarz i publicysta Mieczysław Lidert. Kto ciekaw dalszych szczegółów, bez trudu znajdzie je w polskich, a nawet szwedzkich bibliotekach, bo Lidert publikował także i na emigracji w Szwecji. Nie mają one jednak znaczenia dla akcji książki, więc zostawmy je na boku.
Sprawa Fielda została dość szczegółowo opisana w obszernym opracowaniu Roberta Spałka Komuniści przeciwko komunistom (Warszawa-Poznań 2014), ale oczywiście zainteresowanie historyka kończy się tam, gdzie zaczyna się najciekawszy wątek „Wizji lokalnej” – odkrywania, warstwa po warstwie, fragment po fragmencie własnych korzeni przez Włodzimierza Erlicha, czy jak tam naprawdę autor „Wizji” się nazywa.
Książka warta jest lektury, lecz musi zostawiać niedosyt. Tym silniejszy, im czytelnik wie więcej o sprawie Akermana, czyli Fielda i jego ubeckiego „opiekuna”. Szkoda też, że autor posłużył się tytułem znanej powieści Stanisława Lema z 1982 r., ale tu większe pretensje należy mieć do wydawnictwa (W.A.B.), które powinno pilnować takich spraw.
Piotr Cegielski
Włodzimierz Erlich, Wizja lokalna, Warszawa 2014, 256 s.