Monte Cassino

Na ekrany kin w Polsce wszedł film „Czerwone maki” reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza. Filmu nie widziałem, ale parę recenzji pióra krytyków, którym wierzę i lubię przeczytałem. Z bitwą pod Monte Cassino, bo o tym film traktuje, mam związane osobiste wspomnienia, ponieważ w tym czasie byłem we Włoszech i choć dzieckiem, nasłuchałem się sporo o bitwę. Mój ojciec był oficerem w brygadzie generała Andersa, a Mama służąca w kobiecych jednostkach pomocniczych, prowadziła oficerską kantynę w Barletta (miasteczko parę kilometrów od Bari), gdzie formacja w której ojciec wówczas służył stacjonowała.

W moich szczenięcych pięćdziesiątych-sześćdziesiątych latach ubiegłego wieku, miałem szczęście dorwać się między innymi do trzech książek: Melchiora Wańkowicza „Monte Cassino”, tegoż autora „Bitwa o Monte Cassino”, a także „Bez ostatniego rozdziału” pióra generała Władysława Andersa. Piszę „dorwać”, gdyż tytuły te były w Polsce nieosiągalne i nie tylko to. Posiadanie książek wydanych przez paryską KULTURĘ księcia Giedroycia, ściągało na człowieka niemałe kłopoty ze strony Ubecji (Urząd Bezpieczeństwa). Książkę Generała zaczytałem nieomal na „na śmierć”, a uratował się tylko dzięki temu, że pożyczyłem komuś, nie zapamiętałem komu i tak mnie opuściła.

Czytuję w Newsweeku, ilekroć numer trafi mi do rąk, z zainteresowaniem felietony Krzysztofa Vargi. Pisarz i publicysta Varga ma odpowiadającą mi nieco kpiąco-kąśliwą manierę snucia opowieści i on nie zostawia suchej nitki na „Czerwonych makach” Łukaszewicza.

Z oczywistego powodu (po pierwsze nie mieliśmy armat) nie będę filmu recenzował, ale Varga przytacza fragmenty książki Wańkowicza, które pamiętam, bo zapadły mi w pamięć jak jemu, a których w filmie nie ma, co budzi zdumienie na brak wyczucia  twórców dzieła. Są to:

– brak emblematycznej sceny, gdy plutonowy Emil Czech gra na ruinach klasztoru hejnał mariacki,

– pełna heroicznego dramatyzmu scena, gdy żołnierzom po wielogodzinnej morderczej walce zabrakło amunicji i obrzucają niemiecki bunkier kamieniami, też nie zasłużyła na zainteresowanie scenarzysty i reżysera,

– epizod, kiedy Ślązacy w niemieckich mundurach krzyczą do naszych żołnierzy by nie strzelali, bo są Polakami.

Jeżeli reżyser nie korzysta z daru niebios w postaci książki, która jest nieomal gotowym scenariuszem, powinien szybko zmienić numer kapelusza oraz zawód.

Mam jeszcze jedno, niestety mało przyjemne wspomnienie, dotyczące samego Melchiora Wańkowicza. Nasz czas w Barleccie przypadł już po wojnie, kiedy szykowano się na podróż „do domu”, co oznaczało do Wielkiej Brytanii, kraju który polską armię utrzymywał.

Otóż Tato opowiedział kiedyś Mamie, a Mama po latach mnie, że oficerowie, których przeniesiono do Barletty spod Monte Cassino, mówili nienajlepsze rzeczy o Wańkowiczu. Że się panoszył, że się mądrzył, że szastał pieniędzmi. To można było jeszcze wybaczyć, mówili, był polskim korespondentem wojennym numer jeden. Ale podobno, jak solidnie popił a lubił, potrafił proponować, że jak dostanie 50-100 dolarów, umieści nazwisko ofiarodawcy w książce.

Kręcenie filmów historycznych wychodzi nam nieźle, ale filmy wojenne osiągają katastroficzny poziom. Potrafimy pięknie z knocić film wojenny, nawet gdy odnosiły głośne zwycięstwo.

Andrzej Szmilichowski

 

 

Lämna ett svar