Mogłabym istnieć bez telefonu, telewizji i komputera, bo tak żyłam w młodości w PRL-u, ale nie potrafię sobie wyobrazić życia bez książek.
Wśród obowiązkowych lektur szkolnych znalazła się pozycja pod tytułem „Hela będzie traktorzystką”. Było w niej wiele, jak to mawiał Wańkowicz, smrodku dydaktycznego propagującego zawodowe równouprawnienie. Mimo to podobała mi się; nie obchodziły mnie zupełnie profesjonalne ambicje bohaterki, natomiast fascynowały przygody dzieci żyjących w mało mi znanym wiejskim środowisku, w bliskim kontakcie z naturą, gdzie rytm życia wyznaczały pory roku.
Czytałam posłusznie obowiązkowe lektury – poza jednym wyjątkiem. Kiedy nie zdążyłam na czas przeczytać „Popiołu i diamentu”, wypracowanie na klasówce oparłam na faktach z wersji filmowej, polonistka za karę dała mi ocenę niedostateczną. Równie często sięgałam także po książki, może nie zabronione, ale nie polecane młodzieży. Taką książką było „Witaj smutku” początkowo uchodząca za perwersyjny szczyt rozwiązłości. Na egzaminie maturalnym wybierając temat o wpływie II wojny światowej na literaturę, posłużyłam się między innymi i tą powieścią, aby zobrazować powrót do egzystencjalizmu, uczucia przemijalności, niespełnienia i pesymizmu. Tym razem polonistka wysoko oceniła moją pracę i wróżyła mi karierę dziennikarki. Egzamin dojrzałości potraktowała jako bilet wstępu do świata dorosłych z prawem wybierania dowolnych lektur.
„Pamiętnik Anny Frank” czytałam jako nastolatka, będąc mniej więcej w tym samym wieku co autorka. Wstrząsnęła mną ta opowieść o desperackiej próbie przetrwania i uniknięcia okrutnego losu w obozie zagłady. Ale pamiętnik nie porusza tej kwestii. Jest raczej relacją z codziennego życia w kryjówce. Niektórzy dostosowują się do sytuacji, unikają konfliktów i idą na kompromisy. Inni uzurpują sobie prawo do specjalnych przywilejów. Pamiętnik przypomina miejscami psychologiczno-sensacyjną powieść. Ukrywający się żyją w ciągłym strachu. Czy ludzie pracujący piętro niżej nie słyszeli przypadkiem kaszlu z góry, która rzekomo jest niezamieszkała? Czy skrzypienie schodów prowadzących do kryjówki nie oznacza, że ktoś jest w drodze aby ich zdemaskować. Najbardziej wzruszyło mnie jednak uczucie, które kiełkuje miedzy dwojgiem młodych. Będąc w Amsterdamie ze ściśniętym sercem zwiedzałam kryjówkę Anny Frank w jednym z wielu podobnych do siebie domów tworzących zwartą ścianę wzdłuż kanału.
Niszcząc pewną chronologię mych relacji wspomnę o niedawno przeczytanej autobiograficznej książce „Żona nazistowskiego oficera” Edith Hahn Beer. Zdjęcie autorki na obwolucie do złudzenia przypomina Annę Frank. Jest to opowieść o jeszcze innym sposobie uniknięcia Zagłady. Austryjacka Żydówka, dzięki ofiarności przyjaciółki i pomocy przychylnego urzędnika, zmienia tożsamość na aryjską, wychodzi za mąż za Niemca, rodzi dziecko i żyje wśród nazistów w wewnętrznej emigracji. Gdy wyznaje mężowi kim jest, on zachowuje tajemnicę. Kiedy jest już jasne, że Niemcy przegrywają wojnę, oczekuje z utęsknieniem na wyzwolenie i w każdym samolocie bombardującym miasto w którym mieszka, widzi zbawców, podczas gdy wszyscy wokół z przerażeniem oczekują końca. Po wojnie i rozwodzie łączy się z siostrą w Londynie, aby ostatecznie wyemigrować do Izraela.
„Dzieci z Bullerbyn” to pierwsza książka Astrid Lindgren, z którą zawarłam znajomość i to w sposób nietypowy, słuchając tekstu nadawanego w odcinkach w radio, czytanego przez niezapomnianą Irenę Kwiatkowską. Astrid Lindgren zachowała duszę dziecka i widocznie dlatego potrafiła pokazać świat jego oczyma.
Drobna scenka utkwiła mi szczególnie w pamięci. Zblazowana turystka odwiedza w lecie Bullerbyn i stwierdza, że zimą musi tu być śmiertelnie nudno. Jako mieszkanka Skandynawii rozumiem turystkę zdeprymowaną widokiem grupy drewnianych zabudowań wśród ponurych świerkowych lasów, praktycznie na odludziu, ale wtedy utożsamiałam się z dziećmi i chciałam razem z nimi protestować: „Ta turystka nic nie rozumie, w Bullerbyn nigdy nie jest nudno.”
W miarę dorastania zapoznałam się z wieloma pozycjami literatury skandynawskiej. Podziwiałam je za walory literackie, ale poważna, czasem wręcz ponura, twórczość Vilhelma Moberga, Artura Lundqvista i Pera Lagerkvista przejmowała mnie smutkiem i działała deprymująco. „Cudowna podróż” Selmy Lagerlöf była jasnym wyjątkiem. Natomiast nobliści – Norweżka Sigrid Undset („Krystyna, córka Lavransa”) i Fin Mika Waltari („Egipcjanin Sinhue”) wraz z duńskimi pisarzami, Alexandrem Nexo („Ditte”), Karen Blixen („Moja Afryka”) czy Maria Wine („Zabić lwa”) – wszyscy oni dali mi wiele pięknych, pozytywnych przeżyć.
Dzieciństwo opuszczałam w towarzystwie mitów greckich, które przybliżyły mi Grecję. Spędziłam tam wiele urlopów i przez długie lata, w oczekiwaniu na szwedzkie obywatelstwo, Grecja była moją duchową ojczyzną.
Do klasyków polskiej literatury zbliżałam się ostrożnie, z pewnym oporem, ponieważ czułam, że robię to pod przymusem. Ojciec bezskutecznie próbował zachęcić mnie do Trylogii czytając mi zabawne lub pełne napięcia fragmenty, na przykład ten o panu Zagłobie i Rochu Kowalskim. Ja wolałam Prusa. I to nie „Lalkę” czy „Faraona”, tylko nowele, wzruszające, pełne głębokiego humanizmu i socjalnego zaangażowania, bez patriotycznego patosu, którego za młodu nie potrafiłam docenić. Do Trylogii musiałam dojrzeć. Zanim się to stało przeczytałam „Quo Vadis”, jednym tchem, zauroczona romansem, przepychem antycznego Rzymu, sceptycznym arbitrem elegancji Petroniuszem, wzruszona, a potem wstrząśnięta losami pierwszych chrześcijan i okrucieństwem Nerona. Powieść ta, dzięki swej uniwersalności, podbiła świat czego dowodem była Nagroda Nobla. Uniwersalność jest warunkiem globalnej poczytności. „Chłopi” Reymonta są tego następnym przykładem.
Kiedy nadszedł czas na Trylogię, jako pierwszy tom przeczytałam „Potop”, na końcu „Ogniem i mieczem”, ale faworytem został „Pan Wołodyjowski”. Kmicic onieśmielał mnie niepohamowanym temperamentem, Skrzetuski wydał mi się nudnawy, zbyt świątobliwy, podczas gdy mały rycerz był syntezą cech, które ceniłam najbardziej. Jest jednak w Trylogii pewien szczegół, którego autorowi nie mogę wybaczyć – obietnicy Longinusa Podbipięty, aby ściąć trzy tureckie głowy jednym zamachem miecza i ucieszyć tym Najświętszą Panienkę. Na wojnie zabija się wrogów, ale nigdy dla chwały Bożej, jest to bowiem niegodne chrześcijanina.
Pisząc o Trylogii należy wspomnieć o jej specyficznym języku. Autor stosuje stylizację słowną i składniową, mającą wywołać iluzję opisywanych czasów. Podobno owa forma znajduje częściowe potwierdzenie w autentycznych tekstach siedemnastowiecznych. Jest to unikalny sienkiewiczowski styl niespotykany w innych powieściach historycznych.
Do klasyków naszej literatury należą oczywiście i skaldowie. Mickiewicza czytałam dla przyjemności a Słowackiego bardziej z obowiązku, jako lekturę szkolną. Szczególnie upodobałam sobie ballady Mickiewicza pełne tajemniczych zjawisk, upiorów, widm i duchów. Gdy byłam dzieckiem, ojciec recytował mi czasem przed snem balladę „Lilije” rozpoczynającą się słowami: Zbrodnia to niesłychana /pani zabiła pana/ zabiwszy grzebie w gaju/ na łączce przy ruczaju. Mama słysząc to beształa ojca: – Jak możesz tak straszyć dziecko. Będzie miała makabryczne sny. A mnie przeszywał mnie wtedy rozkoszny dreszcz lęku połączony z uczuciem całkowitego bezpieczeństwa, które zapewniała obecność ojca. I spałam doskonale.
Teresa Urban
Co wybrałaby szanowna autorka gdyby miała do wyboru: mąż albo książka?
oczywiście pomijając pierwszy łyk porannej kawy…