Mogłabym istnieć bez telefonu, telewizji i komputera, bo tak żyłam w młodości w PRL-u. Ale nie potrafię sobie wyobrazić życia bez książek. Książki towarzyszyły mi od najwcześniejszego dzieciństwa, poprzez młodość, życie dojrzałe, aż do dziś. Nie sposób pisać o wszystkich. Wymienię więc z konieczności tylko niektóre z nich: nie te, które dały mi tylko chwile przyjemnego odprężenia, tylko te, które mnie zachwyciły, wzbogaciły duchowo, dały dużo do myślenia lub w inny sposób wpłynęły na moje życie.
„Pinokia”, moją pierwszą książkę, czytał mi ojciec kiedy byłam niespełna trzylatką. Trudno powiedzieć ile wtedy zrozumiałam i zapamiętałam, bowiem powracałam później wielokrotnie do tej historii chłopca-marionetki o dobrym sercu, ale ulegającego pokusom i nieustannie wpadającego w tarapaty. Pinokio nie słuchał głosu sumienia, mądrego świerszcza, lecz w końcu, po wielu próbach, zrozumiał, że właściwa droga to nie ta najłatwiejsza. W nagrodę drewniany pajacyk zmienił się w prawdziwego chłopca.
Kiedy posiadłam sztukę czytania książki stały się, na równi z przyjaciółkami, moimi nieodłącznymi towarzyszami. Szczególnie oczarowały mnie baśnie. Czytałam polskie wersje znanych klasyków, bajki Grimma, czysto polskie baśnie „O sierotce Marysi i o krasnoludkach” czy „Akademię Pana Kleksa” – tak do złudzenia podobną, mimo skromnej objętości, do późniejszego światowego megasukcesu „Harry Pottera”, którego siedem ksiąg połknęłam z dziecinną fascynacją w wieku przedemerytalnym. Czarodziejska opowieść o Mary Poppins, znanej początkowo w tłumaczeniu Ireny Tuwim jako Agnieszka, długo fascynowała mnie swą przyjazną magią. Pochłaniałam rosyjskie bajki i baśnie Andersena, ale specjalne miejsce w mym sercu znalazła jedna z opowieści „Z tysiąca i jednej nocy” – „Lampa Alladyna”. Nie wiem, dlaczego właśnie ona tak silnie przemówiła do mej wyobraźni, dość że przez pewien czas uważałam ją za najpiękniejszą baśń świata. Zapragnęłam podzielić się z mamą wrażeniami i usiłowałam namówić ją do przeczytania. Nie było to łatwe, ale w końcu, dla świętego spokoju, uległa moim błaganiom.
– I jak, mamo, podobało ci się? – zapytałam pełna nadziei. – No, owszem – odparła bez większego entuzjazmu. Rozczarowała mnie jej reakcja. Jak mogła nie dostrzec całego wachlarza uczuć, mądrości, fantazji i piękna zawartego w tej opowieści?
Wkrótce po tym znalazłam w gazecie wiadomość, że w najbliższą niedzielę teatr wystawi przedstawienie dla dzieci oparte na tej baśni. Oczywiście zapragnęłam je zobaczyć, na co mama chętnie wyraziła zgodę. Przez cały poprzedzający tydzień nie myślałam o niczym innym. Kiedy nadeszła niedziela oczekiwanie i podniecenie osiągnęły szczyt. Niestety, rankiem, rozgniewałam czymś mamę. Nie pamiętam o co poszło, ale musiało to być poważne przewinienie, bo postanowiła mnie ukarać w sposób, który miałam odczuć szczególnie boleśnie. – Za karę nie pójdziesz do teatru – oświadczyła, nie podejrzewając nawet jak gwałtowna będzie moja reakcja. Świat nagle runął w gruzy, rozwarła się przede mną przepaść. To niemożliwe, że nie zobaczę wymarzonego przedstawienia. Nie przeżyję tego okrucieństwa i niesprawiedliwości. Zrozumiałam wtedy w pełni rozpacz Ani z Zielonego Wzgórza, kiedy opiekunka zabroniła jej jechać na wymarzony piknik, co miało być karą za rzekomo zagubioną broszkę i nieprzyznanie się do winy. Zalałam się łzami. Zniosę każdą karę, ale nie tę. Płakałam coraz gwałtowniej doprowadzając się do histerii. Mama nigdy nie widziała mnie w takim stanie. Przestraszyła się, cofnęła groźbę i do teatru pojechałyśmy. Z zapuchniętą od płaczu twarzą zasiadłam na widowni, zbyt zmęczona atakiem, aby odczuć radość czy satysfakcję ze zwycięstwa. Seans okazał się przedstawieniem kukiełkowym, co było pierwszym rozczarowaniem. A fabuła, aby zmieścić się w czasie, dużo uboższa niż oryginał. Wyprawa zakończyła się fiaskiem. Rzeczywistość nie dorównała oczekiwaniom.
Mam zwyczaj, że w wypadku ekranizacji czy inscenizacji powieści staram się ją przeczytać zanim obejrzę film czy przedstawienie teatralne. Poza nielicznymi wyjątkami, książka daje mi więcej. Czytanie to, wbrew pozorom, proces twórczy. Słowa stymulują wyobraźnię, tworzymy własne obrazy zarówno bohaterów jak i sytuacji. Stajemy się współtwórcami tekstu. Oglądanie gotowego obrazu to bierna konsumpcja.
„Serce” Amicisa jest obecnie zapomnianą lekturą. A szkoda. Jedenastoletni bohater, narrator, opowiadając o swej szkole, rodzinie i przyjaciołach, przekazuje ponadczasowe wartości: przykłady mądrej rodzicielskiej miłości, przyjaźni przekraczającej bariery społeczne, zaangażowanie pedagogów w edukacje i rozwój moralny podopiecznych, patriotyzm i wiele przykładów dobroci i serca. „Serce” do dziś wzrusza mnie do łez. Opowiadania miesięczne bogate w bolesny ładunek emocjonalny szczególnie chwytają za serce, „Krew romańska” o wnuczku, który własnym ciałem osłania sparaliżowaną babcię od noża napastnika i ginie lub „Od Apeninów do Andów”, o synu wyruszającym z Genuy do Buenos Aires w poszukiwaniu matki, która wyjechała tam za chlebem.
Zarówno „Pinokio”, jak i „Serce” traktują wyłącznie o chłopcach. Jedyne bohaterki to dobra wróżka i matka. Nie przeszkadzało mi to. Wartości jakie przekazują dotyczą w równym stopniu obu płci. Ciekawe, że w większości klasyków dla dzieci i młodzieży bohaterami są chłopcy, czasem zwierzęta, a autorami mężczyźni. Często akcja toczy się w nieprzyjaznym, dzikim terenie. „Ostatni Mohikanin” Jamesa F. Coope’a i „Winnetou” Karola Maya, „Zew krwi” Jacka Londona czy „Bari, syn Szarej Wilczycy” Jamesa Curwooda to tylko kilka przykładów. Dużo łez wylałam nad losami ich bohaterów. W miarę dorastania odkryłam Jane Austen i siostry Bronte, które stworzyły wiele niezapomnianych bohaterek, o często silnych indywidualnościach. Widocznie kobiety pisarki są bardziej zainteresowane psychiką swych siostrzyc i potrafią oddać ją lepiej. Tylko kilku pisarzy wysokiej rangi – tacy jak Rosjanie: Tołstoj, Dostojewski czy Czechow i Francuzi: Balzac, Hugo czy Stendahl stworzyli bohaterki o bogatych, przekonywujących osobowościach.
Następna książka o chłopcach to „Chłopcy z Placu Broni” Węgra Ferenca Molnara. Dwie wrogie sobie grupy chłopców walczą o prawo do miejskiego Placu Broni. Nie zastanawiałam się wtedy nad sensem walki , tylko opłakiwałam los bohaterskiego Nemeczka, który życiem przypłacił ten konflikt. Plac Broni stał się niemal symbolem ojczyzny, a chłopcy przedstawieni są jak żołnierze walczący o jej wyzwolenie. Prawdopodobnie autor chciał w ten zakamuflowany sposób zademonstrować swój patriotyzm.
„Tajemniczy ogród” angielskiej pisarki Frances Hodgson Burnett należy również do ulubionych pozycji mego dzieciństwa. Podkreśla rolę przyjaźni, która wraz z mistyczną siłą natury potrafi przekształcić rozpieszczone, samolubne dzieci w istoty szczęśliwe, uzdrawiając je zarówno fizycznie jak i psychicznie.
„Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery, to następna ukochana książka; czytałam ją jako dziecko i wielokrotnie w wieku dojrzałym. Zachęcił mnie do niej ojciec, kiedy robiłam nieporządek podczas zabaw i niepomna uwag, nie sprzątałam po sobie. Twierdził, że Ania też popełniała błędy, ale nigdy nie powtórzyła dwukrotnie tego samego. Wpadała za to stale na nowe, dzikie pomysły. W Polsce książkę o Ani wydano na nowo po wojnie i egzemplarz z lat 50-tych do dziś jest w moim posiadaniu. 100 lat po opublikowaniu pierwszego wydania książki za granicą, zorganizowano na uniwersytecie w Uppsali konferencje poświęconą autorce, uświetnioną antologią „Pokrewne dusze”, będącą zbiorem listów o Ani od szwedzkich czytelniczek. Znalazł się tam i mój tekst, który w skrócie przytaczam.
Kocham „Anię” z wielu powodów. To książka o miłości i ludziach potrafiących kochać. Jesteśmy niedoskonali ale w każdym z nas jest coś dobrego i Ania potrafiła to dojrzeć. Ania miała cudowną osobowość. W niczym jej nie przypominam, ale świetnie rozumiem. Jest wrażliwa i cierpi kiedy czuje się upokorzona. Jeśli trzeba potrafi wybaczyć lub przeprosić. Osierocona we wczesnym dzieciństwie, spragniona miłości, przyjaźni i szacunku, promienieje, kiedy ją to spotka. Sama szczodrze dzieli się miłością, ale łatwiej jej kochać bliźniaka urwisa niż jego grzeczną lecz bezbarwną siostrę. Może niedoskonali bardziej potrzebują miłości. Jest zdolna i ambitna, ale potrafi zrezygnować ze swych marzeń, jeśli wymaga tego obowiązek traktując to nie jako ofiarę, tylko chwilowy zakręt na drodze. Spragniona piękna, upiększa świat fantazyjnymi nazwami. Kiedy od swej opiekunki dostaje nowe sukienki cierpi, bo są wprawdzie praktyczne, ale brzydkie. I żadna nie ma modnych rękawów z bufkami. Rozumiem ją. Kiedyś dostałam w prezencie od rodziców ciepły komplet bielizny i szukałam bez powodzenia wśród szaroburej flaneli choć skrawka koronki. Moja chrzestna mama zawsze obdarzała mnie czymś gustownym, wiedziała jak wiele znaczy dla dziewczynki odrobina frywolnej elegancji. A kiedy na 10-te urodziny dostałam od chrzestnego ojca pierwsze w życiu perfumy poczułam się dorosła. Przechowywałam pusty flakonik przez wiele lat, bo zachował zapach kobiety, w którą się wtedy przeistoczyłam.
Książka obfituje w dramatyczne i smutne wydarzenia, ale jest tam i humor. Ania to nie tylko miła lektura, ale i dar. Inspiruje do okazywania ciepłych uczuć, do pozytywnego obrazu świata, aby bardziej cenić skromne dary z miłości niż wszystkie bogactwa świata, do kochania natury i miejsca gdzie się przynależy, ale również do faktu, że ludzkim jest popełniać błędy, tylko należy wyciągać z nich nauczkę. Mimo cudownej osobowości Ania nie jest nudna, posiada słabości, które czynią ją ludzką. Jest uniwersalną bohaterką bez względu na narodowość czy system polityczny. Moralne posłannictwo książki może pozornie wydać się nienowoczesne, ale przemawia do wrodzonego poczucia sprawiedliwości zwanego potocznie sumieniem. Nasza etyka ewoluowała w ten sam sposób co ciało, zapewniając nam przeżycie jako gatunek. Lekceważenie głosu sumienia może nas zniszczyć.
„Polyannę” amerykańskiej autorki Eleanory H. Porter przeczytałam zanim poznałam „Anię”. Jest to klasyk literatury dziecięcej, a raczej dziewczęcej. Książkę w przedwojennym wydaniu nabyłyśmy z mamą na ciuchach, targu z używaną zagraniczną odzieżą. Po wojnie doczekała się wydania dopiero w 1971 roku. Przeczytałam ją z zainteresowaniem, tak jak pochłaniałam wszystkie dostępne odpowiednie dla mojego wieku lektury. Ale Polyanna nigdy nie stała się mym idolem. Historia osieroconej dziewczynki, którą zajęła się bogata, oschła ciotka, bynajmniej mnie nie oczarowała. Niektórzy nazywają Polyannę promykiem słońca. Zawsze pogodna i radosna wymyśla zabawę w zadowolenie polegającą na znajdowaniu pozytywnych stron nawet w najbardziej przykrych sytuacjach uszczęśliwiając nie tylko siebie, ale całe otoczenie. Nie potrafiłam utożsamić się z bohaterką, miałyśmy diametralnie różne osobowości. W porównaniu z Anią, Polyanna była przewidywalna i nudna. Polyanna to nie tylko imię, ale pojęcie i charakter.
Odkąd pamiętam zawsze interesowały mnie zwierzęta, ale dziecinne marzenie o psie nigdy się nie spełniło. Dopiero w Szwecji jego substytutem stały się króliczki, które namiętnie hodowałam jako zwierzątka domowe. Od dziecka chętnie czytałam książki o zwierzętach, najpierw baśniową o doktorze Dolittle i jego zwierzętach, potem urocze opowiadania Jana Grabowskiego o pieskach Pucu i Bursztynie, kocie Puchu i innych mieszkańcach wiejskiego gospodarstwa. Ich autor, w mistrzowski sposób, potrafił oddać psychikę i zachowanie swych bohaterów.
We wczesnym dzieciństwie z fascynacją słuchałam czytanej mi na głos książki „Wśród naszych łąk i borów”. W malowniczy i pedagogiczny sposób opisywała ona polską florę i faunę, od motyla kapustnika do żarłocznego okrutnika, rosomaka. Niestety, pożyczyłam tę wspaniałą książkę nauczycielce i nigdy jej nie odzyskałam. Wspominam również książkę o zwierzętach rosyjskiego pisarza Wasyliego Bianki „Leśna gazeta” z opisami tundry, tajgi i ich mieszkańców. Każdy rozdział kończył się opowiadaniem myśliwego. Nie zawierały one jednak żadnych krwawych epizodów tylko puentę, że prawdziwi bohaterowie to zwierzęta. Nieco później odkryłam Geralda Durella, założyciela ZOO na wyspie Jersey, i jego wspomnienia o zabawnych tytułach, na przykład „Moja rodzina i inne zwierzęta” i w końcu pamiętniki szkockiego weterynarza Jamesa Herriota, na których oparto ciepły, wzruszający serial telewizyjny. Hołdem złożonym ulubionym przeze mnie króliczkom jest pełna symboliki epopeja Richarda Adamsa „Watership Down” („Wodnikowe wzgórze”).
Pisząc o zwierzętach nie sposób pominąć uroczych wierszy Tuwima i Brzechwy. „Kaczkę dziwaczkę” do dziś potrafię recytować z pamięci.
Teresa Urban