Przeglądałem niedawno mój kalendarz, dzień po dniu, sprawdzając, czy czegoś nie przeoczyłem i co mam zaplanowane na najbliższe tygodnie. W pewnym wieku człowiek bardziej wierzy kartkom papieru, niż samemu sobie.
Na niektórych stronach, czerwonymi literami sygnalizowany jest Międzynarodowy Dzień Kobiet, Międzynarodowy Dzień Dziecka, Dzień Bez Papierosa, a nawet Międzynarodowy Dzień Bez Samochodu. Zadzwonił mój brat, mieszkający w Niemczech w Dusseldorfie, i podczas rozmowy wspomniałem mu o tych sztandarowych dniach. Brat, który jest tam dosyć znanym fotografem jazzowym, promotorem i organizatorem spotkań i koncertów jazzowych (zobaczcie www.jazzzby.com), zapytał mnie: ”Czy w Szwecji, kraju tak wspaniałych muzyków jazzowych, nie obchodzicie Międzynarodowego Dnia Jazzu?”.
Nigdy nad tym się nie zastanawiałem, chociaż z muzyką jestem dość zaprzyjaźniony i zacząłem dociekliwie czytać o z tej branży. I… Eureka! Znalazłem! Wielkimi literami zapisane: MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ JAZZU. Na to święto zarezerwowano dzień 30 KWIETNIA.
A zaczęło się promowanie tego, niewątpliwie wielkiego wydarzenia, w listopadzie 2011 roku na 36 Sesji Konferencji Generalnej UNESCO. To święto jest w miarę młode i warto o nim wspominać corocznie. Data ta powiązana jest z kwietniowymi obchodami Miesiąca Jazzu w Stanach Zjednoczonych, które zawsze były kolebką i krajem narodzin tego rodzaju muzyki.
W Deklaracji z okazji już oficjalnego Międzynarodowego Dnia Jazzu, Irina Bokowa – Dyrektor Generalna UNESKO napisała te bardzo ważne i budujące słowa:
”Ustanowienie dnia Jazzu ma na celu podniesienie świadomości międzynarodowej na temat sztuki Jazzu, jego korzeni, stylów, oddziaływań oraz podkreślenie znaczenia tego gatunku muzyki, jako ważnego środka komunikacji społecznej”.
Przyznaję, że to piękne i wzruszające słowa. Inauguracja tego historycznego i ważnego dla muzyki dnia, odbyła się w Paryżu 27 kwietnia 2012 roku, a rozpoczęli ją Dyrektor Generalna i Ambasador Dobrej Woli Herbie Hancock. Podkreślono wtedy te znaczące słowa, że celem obchodów jest uznanie sztuki jazzu, jego przedstawicieli, którzy na przestrzeni dziesięcioleci wykreowali wiele gatunków i stylów jazzowych, oraz ukazanie jazzu jako pięknej muzyki dającej ludziom radość i satysfakcję.
Herbie Hancock (zdjęcie zrobił Zbigniew Lewandowski)
Nieco patriotycznie należy napisać o narodzinach tego stylu muzycznego w Polsce. Jak się bowiem okazuje, wczesna historia jazzu w Polsce sięga lat 20. ubiegłego stulecia. To wtedy powstawały pierwsze zespoły muzyczne, grające w lokalach w sposób może nieco inny niż w Ameryce, a raczej naśladujący często nieudolnie jazz. Pierwsze, można powiedzieć, sukcesy w dziedzinie jazzu, na polskich, a głównie warszawskich scenach i parkietach zanotowano już w czasach międzywojennych. Wtedy to wielką furorę robił swing. Jedni pokochali ten taniec i styl. Drudzy wręcz nazywali tę muzykę „jazzbandytyzmem” i „dzikim murzyńskim chwastem”. Tu muszę zaznaczyć, że to nie są moje słowa. Tak pisał Kornel Makuszyński, który z całego serca nienawidził jazzu. Opublikował w gazecie ”Rzeczpospolita” artykuł pt. ”Ciemne typy na jasno oświetlonych salach. Jak się ”bawi” Warszawa?”. I tu cytuję jego słowa, które w dniu dzisiejszym wręcz są zabronione prawnie, w szczególności w Szwecji, może nawet karalne:
„Na estradzie ukazuje się oryginalny ”importowany” czarny ”towar” i murzyńskimi ruchami ”egzotyczną” grą na saksofonie pragnie oszołomić słuchaczy. Po każdym ”kawałku” otrzymuje rzęsiste brawa! Bo to murzyn gra! (podkreślenie za oryginałem). Jakby tego nie potrafił zrobić, może nawet lepiej, muzyk Polak?”.
Tym antyamerykańskim i konserwatywnym krytykom nie udało się jednak zniechęcić publiczności i na otwarciu w Warszawie ekskluzywnego lokalu rozrywkowego „Adria” Sam Salvano, perkusista pochodzący z Konga (chociaż na afiszach reklamowano jego jako gościa z Nowego Yorku), który śpiewał w pięciu językach, stepował i rozbawiał polską publiczność, stał się gwiazdą programu. Raz jeszcze podkreślam, że był to przełom lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Salvano został zatrudniony w znanej orkiestrze Karasińskiego i Kataszka. Orkiestra ta odegrała znakomitą rolę w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Byli pierwszym profesjonalnym zespołem jazzowym. To właśnie oni podbili polskie sceny i jako pierwsi udali się na tourne po Europie, Bliskim Wschodzie i dotarli aż do Indii. Ich popularność zachęciła wielki koncern motocyklowy do promowania motocykli marki Indian.
Polską muzykę zasilali również europejscy wirtuozi, jak węgierski gitarzysta Imre Berta. Amerykanie też coraz bardziej chcieli zasilić nowo powstający polski rynek muzyczny. W ten sposób dotarł do nas wirtuoz wielu instrumentów – Georg Scott. Urodził się w Tbilisi, jego ojciec był Afroamerykaninem, a matka Polką, pochodzenia szwedzkiego. Rodzina jego przebywała na Kaukazie robiąc interesy w branży naftowej. Wojna zastała go w Polsce. Miał amerykański paszport i obywatelstwo, i nie obowiązywały go restrykcje, takie jak Polaków wydane przez władze niemieckiego okupanta. Mógł na przykład posiadać radio i bez ograniczeń poruszać się po okupowanym kraju. Przyjaźnił się z wieloma kolegami z tajnej organizacji AK podczas wojny i z entuzjastami jazzu w Polsce, często pomagając im w konspiracyjnej pracy.
Następnym muzykiem jazzowym przybyłym do Polski i na stale zamieszkałym w 1922 roku był August Agbola O`Brown. Urodził się on w Nigerii, ale mieszkał w Londynie. Swe „polskie jazzowanie” zaczynał w Krakowie, a dopiero później przeprowadził się na stałe do Warszawy. Tu zastała go wojna i zaangażował się w pracy konspiracyjnej. Znany był z niesamowitej pomocy uciekinierom z getta. Angażował się w konspiracji, roznosił podziemną prasę i ulotki. Był w powstańczym batalionie ”IWO” strzelcem przez cały czas Powstania Warszawskiego. Miał pseudonim Ali i czynnie bronił Warszawy. Przeżył wojnę i powrócił do tego co kochał najbardziej – do muzyki. Stworzył zespół jazzowy, reklamując go jako ”orkiestra murzyńska”.
Wyraźnie zapanowała w Polsce moda na egzotyczność i właśnie dlatego znalazła się w Polsce piosenkarka Reri pochodząca z Tahiti. Była ona wieloletnią najbliższą osobą, a nawet partnerką Eugeniusza Bodo. On to właśnie w hołdzie dla niej napisał scenariusz ”Czarna perła”. W filmie zaśpiewała piosenkę ”Dla ciebie chcę być biała”.
Jednak łatwo było zauważyć, że po roku 1945, w czasie komunizmu, jazz był jednym z głównych „wrogów państwa”, tak jak jakaś pasożytnicza zaraza. Bo przecież nie można było się różnić od wielkiego sowieckiego brata, który – co prawda – miał bardzo krótki miłosny moment z jazzem, ale szybko ten mezalians zakończył się represjami. Zabroniono w ZSRR komponować utwory jazzowe, a nawet rekwirowano instrumenty. Wydarzały się jednak dużo bardziej drastyczne działania. Adolf Rosner – bardzo znany i zasłużony dla muzyki – polski trębacz jazzowy noszący przydomek ”Białego Armstronga” był więziony, a nawet torturowany, i został osadzony w łagrze na Kołymie, największym obozie pracy przymusowej w Związku Radzieckim. Oskarżono go o obrazę ojczyzny. Pomimo tego komponował dalej.
W Polsce jazz w obawie przed restrykcjami zszedł do podziemia. Czas ten nazwano ”era katakumbowa” w polskim jazzie. Gromadzono się konspiracyjnie na jam session. Grano tam głównie standardy jazzowe. Żeby oszukać ówczesną władzę i kolaborantów. Spotkania te nazywano „spotkaniami z muzyką filmową”. Właśnie wtedy skorzystał z tego m.in. Krzysztof Komeda – autor muzyki do filmu Romana Polańskiego ”Nóż w wodzie” i ”Rosemary Baby”. Kompozytor zdobył nie tylko cenne nagrody, ale międzynarodową sławę w Hollywood.
Należy również wspomnieć o innych polskich muzykach na rynku amerykańskim. Za granicą zasłynął także Michał Urbaniak, który blisko współpracował z Herbiem Hancockem i Milesem Davisem. Natomiast w Polsce pełnym tempem rozwijali swą karierę Zbigniew Namysłowski, Jan Ptaszyn Wróblewski, który w dalszym ciągu cieszy się wielką popularnością i koncertuje do dzisiaj. Również Tomasz Stańko i Janusz Muniak (SP+), którzy nieco później zdobyli również międzynarodową sławę dzięki talentowi i wyobraźni muzycznej.
Wraz z rozwojem jazzu w Polsce, który spontanicznie powstawał w kilku miastach polskich, klimat polityczny wokół jazzu stawał się coraz bardziej nieprzychylny, wręcz zablokowany od roku 1949. Na parę lat zamilkły trąbki, saxofony i bębny. Wszystkie kluby jazzowe i zespoły w trybie natychmiastowym miały być rozwiązane. A w Łodzi nawet publicznie palono książki i płyty o tematyce jazzowej. Władza gloryfikowała czastuszki i melodie głównie patriotyczne. Jazz przecież kojarzył się z kapitalistycznymi manierami, tak jak również coca cola, czy guma do żucia. Wszystko co z Ameryki – to wrogie. Taka była ówczesna propaganda. Wrogość ideologiczna ignorowała ruch jazzowy, nawet przez tych, co jazz lubili i z nim sympatyzowali.
Po wielu latach zauważono, że tego stylu muzycznego nie da się zatrzymać. Władza zaczęła udawać, że nic się nie stało i nawet zaczęła pomagać muzykom jazzowym. Ale pod jednym warunkiem: pod ścisłą kontrolą. Zwłaszcza, że w Polsce zaczęto organizować międzynarodowe, tłumne spotkania ludzi, a głównie młodzieży z całego świata. Młodzieży, która w innych krajach wywijała już w tańcach przy dźwiękach zespołów jazzowych.
Rozjaśniło się w roku 1955 na Międzynarodowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie. Pozjeżdżały się liczne zespoły jazzowe z zagranicy i z Polski, które w jakiś konspiracyjny sposób przeżyły to nałożone embargo i izolację. Z lawinową siłą zaczęło się granie jazzu dosłownie wszędzie. W Krakowie ogłoszone zostały pierwsze ”Zaduszki Jazzowe”, a w Zabrzu ”Melomani” nagrywają pierwszą płytę. Ich granie to przysłowiowy strzał w 10. Sekstet Andrzeja Kurylewicza, Wanda Warska i wspaniała, swingująca wokalistka, czująca w sercu jazz – Carmen Moreno, żona wybitnego saxofonisty Jana Walaska. Znałem ich osobiście. Byliśmy sąsiadami przez płot, na ulicy Miączyńskiej w Warszawie.
Z początku możliwości skromnego grania w restauracjach i knajpach dawały muzykom kontakty z szerszą publicznością i, oczywiście, zarobienia dodatkowych pieniędzy. Inna sytuacja była w klubach studenckich, gdzie Rektor często przymykał oczy nad szalejąca z rozkoszy młodzieżą. Byłem wtedy za młody, żeby samemu obserwować te przeobrażenia w muzyce jazzowej. Ale dzięki wieloletniej przyjaźni z ekspertem muzycznym i miłośnikiem Jazzu, Markiem Gaszyńskim, wiele dowiadywałem się na każdym naszym spotkaniu. I jak z rękawa rzucał Marek nazwiska muzyków, o których nie miałem zielonego pojęcia.
U Marka Gaszyńskiego (SP+) w jego ogrodzie corocznie urządzane były jego urodziny. Wtedy odbywały się jakby sympozja, czy konferencje na tematy jazzu. Stałymi gośćmi na tych spotkaniach byli Paweł Brodowski (naczelny Redaktor Jazz Forum), Andrzej Rumianowski – szef muzeum Jazzu w słynnej warszawskiej Imce, Krzysztof Sadowski, Lilianna Urbańska, czy Marek Karewicz (SP+), znakomity fotograf, muzyk jazzowy i przede wszystkim miłośnik tego rodzaju muzyki. Mieli oni niesamowitą pamięć i wiadomości na ten temat.
Warszawski zespół jazzu tradycyjnego pod nazwa ”New Orleans Stompers” powstał w roku 1957. Utworzony został właśnie przez Mieczysława Wadeckiego. Grał on tam na perkusji. W skład zespołu weszli między innymi Wiesław Eyssymont, Bogdan Ignatowski, Wojciech Kacperski i Eugeniusz Koniarz (o nim wspomnę nieco później). Zadebiutowali oni w lutym 1958 roku na Ogólnopolskim Konkursie Amatorskich Zespołów Jazzowych i Tanecznych w Warszawie. Już miesiąc później zostali zaproszeni na czwarty w historii powojennego jazzu koncert w Filharmonii Narodowej, a w czerwcu tego samego roku wzięli udział w eksperymentalnym programie Telewizji Warszawskiej. I w tym momencie ta trudna i ciężka droga, o której wspomniałem w tytule, zmieniła się na łatwą i lekką muzykę jazzową. Uczestnictwo zespołu na I Międzynarodowym Festiwalu Jazzowym Jazz Jamboree w Warszawie dała im stałe coroczne uczestnictwo w tym festiwalu, aż do roku 1964. W roku 1961 otrzymują rangę zespołu profesjonalnego. Grali wtedy już najbardziej lubiany styl jazzowy zwany modern dixielands. Natychmiast posypały się zagraniczne kontrakty. Ale znowu pojawiła się – już dawno znana – przeszkoda w otrzymaniu biletów i paszportów. Na skutek ogólnej dyrektywy, aby zespoły wyjeżdżające z Polski na Zachód (przez PAGART) używały wyłącznie polskich nazw. Zespół po wielu dyskusjach zdecydował się na zmianę nazwy zespołu na ”Warszawscy Stompersi”. Mietek Wadecki niezbyt był przekonany co do słuszności tej decyzji. Po pierwsze, w jakiś sposób odebrano im wolność, a po drugie mogli stracić tak ciężko wypracowaną popularność. Ale perspektywa wyjazdu poza ”żelazną kurtynę”, do Szwecji, była silniejsza i nie można było stracić tak wielkiej szansy. W cichym proteście zmienili styl i zauważalny jest od tej chwili brak standardów amerykańskiego jazzu. Repertuar składał się z kompozycji członków zespołu, głównie Henryka Majewskiego. Często przewijały się jazzowe adaptacje pieśni Moniuszki (Gdyby Rannym Słonkiem), dixielendowe interpretacje polskich melodii ludowych z repertuaru Mazowsza (Ej, Przeleciał Ptaszek), oraz zespołu Śląsk (Starzyk). Pojawiły się również motywy góralskie opracowywane wspólnie ze Zbyszkiem Namysłowskim, i stały się istotnym bestsellerem. Następny wyjazd to Finlandia, NRD, NRF, Belgia i, oczywiście, ZSRR. W latach 1965-1966 wyjechali na dłuższe tournee do USA i Kanady. Po powrocie do Polski dokonali szeregu archiwalnych i niezwykle cennych nagrań dla Polskiego Radia. Wydali też pierwsze płyty, w tym całą serię „Polish Jazz LP Warsaw Stompers”. Akompaniowali na estradzie m.in. Filipinkom, Maciejowi Kossowskiemu, Halinie Kunickiej, Danucie Rinn i Markowi Tarnowskiemu. Skład zespołu zmieniał sią od czasu do czasu i przewijały się takie nazwiska jak Zbigniew Namysłowski, Henryk Majewski, Adam Skorupka, Krzysztof Sadowski (ten którego wielokrotnie spotykałem u Marka Gaszyńskiego na urodzinach) oraz Bruno Buczek. Jego nazwisko dość często słychać było w opowiadaniach tych gigantów u Marka. Zespół Warszawscy Stompersi wyjechał z Filipinkami do ZSRR z programem ”Muzyka nie zna granic”, zagrali 87 koncertów w 15 miastach, a obejrzało ich 300 tysięcy widzów. Po powrocie do Polski rozpadli się definitywnie, dając swój ostatni koncert w Interclubie Stodoła w Warszawie. Ale rozpad nie nastąpił z powodu braku zainteresowania tą muzyką, wprost przeciwnie. Nagrali w sumie 16 płyt LP w tym 3 w Berlinie Wschodnim pozostawiając po sobie niebagatelną pamiątkę muzyczną.
Byli członkowie postanowili wykorzystać swą popularność i na własną rękę szukać szczęścia poza granicami kraju. Mietek Wadecki osiadł w Szwecji, grał w różnych formacjach jazzowych, był również cenionym pedagogiem muzycznym. Mietek ”Mieczyk” Wadecki odszedł od nas na zawsze do niebieskiej orkiestry 9 grudnia 2015 roku.
Na ceremonii pożegnalnej poznałem Eugeniusza Koniarza, który wspominał czasy Stompersów. Po rozstaniu z zespołem w 1967 roku przeprowadził się do Norwegii. Założył tam agencję artystyczną, czuwał nad kontraktami i angażowaniem polskich muzyków jazzowych głównie na wielkich statkach turystycznych. Należy również wspomnieć, że dzięki Koniarzowi wielu muzykom udało się opuścić Polskę i na stałe przeprowadzić się do Skandynawii.
Warto przypomnieć niezwykle uzdolnionego puzonistę Bruno Buczka, o którym wiele osób wspominało u Marka Gaszyńskiego. Po pierwsze, że grał on w Warszawskich Stompersch, ale również w słynnym zespole Wicharego na puzonie. Znawcy jazzu twierdzą, że Wichary miał najlepszą dixielendową sekcje dęciakożów. Na klarnecie grał wtedy między innymi ”nasz”, mieszkający dziś w Szwecji, Mirek Wójcik, a na puzonie właśnie Bruno Buczek. Przeprowadził się on wraz z żoną do Szwecji do Malmö. Jego córka Vivian urodziła się już w Szwecji, ukończyła Akademią Muzyczną w Malmö i wyrosła na jedną z najlepszych wokalistek jazzowych w Szwecji. Zbiegiem okoliczności Bruno odszedł od nas 25 maja w tym samym roku co Mietek Wadecki.
Nazwisko Buczek nie ucichło. W dalszym ciągu jest głośne w świecie jazzu. Vivina na swoich dwóch ostatnich autorskich płytach ”Dedication To My Giants” i ”Curiosity” wykonała balladę napisaną wraz z ojcem, Bruno Buczkiem, pt. „Once you love”. Dla zainteresowanych podaję, że znakomity głos jazzowy Viviany Buczek można będzie usłyszeć 1 czerwca o godzinie 20:00 podczas Huddinge Jazz & Blues Festival 2024. Wystąpi ona wraz z Sandviken Big Band.
Czy warto polskiemu jazzowi było pokonywać aż tak trudną drogę do sukcesu? Definitywnie TAK. I z głębi serca wszystkim za to dziękujemy, za to, że możemy radować się tą łatwą, lekką i przyjemną muzyką.
Marek Lewandowski