Polski Instytut – humor na schodach

Z nostalgią wspominam okres kiedy Polski Instytut w Sztokholmie miał siedzibę w stylowym budyneczku przy Villagatan 2. Przy wejściu zwykł się palić powitalny znicz. Na parterze były szatnie i toalety. Czasem urzędował tam kierownik polskiej organizacji turystycznej. Właściwe lokale mieściły się na piętrze. Wydawało się, że mogą pomieścić nieograniczoną ilość gości. W razie potrzeby dostawiano krzesła w holu. Sala miała kominek, w którym nigdy nie palono i balkon z widokiem na park.

Ze spotkań pierwsze miejsce zajmują niewątpliwie odwiedziny noblisty, Czesława Miłosza. Odczytywał swoje wiersze i fragmenty prozy, ale cały czas nerwowo przerzucał kartki w poszukiwaniu tekstu, który mu się zapodział. Wyczuwając zdenerwowanie, zapytano go, czy można go poczęstować jakimś napojem. ”Piwo albo sok pomarańczowy z wódką” – padła odpowiedź. Instytut miał do dyspozycji tylko wino. Na szczęście sklep alkoholowy był jeszcze otwarty.

Prelekcja Stefana Ingvarssona o Gombrowiczu była imponująca. Stefan jest dwujęzyczny. Przetłumaczył fragmenty tekstów Gombrowicza na szwedzki, a jak wiadomo, pisarz ma bardzo trudny język.

Sztokholmski Salon Poezji narodził się też w Instytucie. Matka chrzestna Salonu, Anna Dymna, siedziała na stylowej ławeczce starając się przybrać najkorzystniejszą pozę, wiedząc, że będzie fotografowana.

W Instytucie odbywały się również koncerty. Często grał polski pianista, którego nazwiska nie wymieniam. Nie był moim idolem. Grał twardo, bez uczucia i do tego ubierał się nonszalancko w gumowe trepy bez pięty i koszulki w trupią czaszką. Na pociechę dała kiedyś recital nasza wielka pianistka, Halina Czerny-Stefańska.

Siedzieliśmy zawsze blisko artystów i owe kameralne spotkania robiły większe wrażenie niż wielkie imprezy.

Występ Anna Szałapak z Piwnicy Pod Baranami był jednym z silniejszych przeżyć. Zaprezentowała literacką pieśń, typu psalmu śpiewanego.

Grajmy Panu na harfie,
grajmy Panu na cytrze,
chwalmy śpiewem i tańcem
cuda te fantastyczne.

W białej szacie, z ramionami wzniesionymi ku niebu zasłużyła w pełni by ją nazywać białym aniołem.

Następnym punktem programu był Jacek Wójcicki. Widziałam go wcześniej na jego własnym recitalu. Niewysoki, kręcone włosy do ramion, i sympatyczne oblicze – prawdziwy cherubinek. Natura obdarzyła go pięknym tenorowym głosem. Ale wtedy, po występie Anny Szałapak, wydał mi się banalny ze swoim tenorem i repertuarem w typie Kiepury. Stracił także nieco ze swej urody ponieważ ostrzyżony był na krótko.

Instytut aranżował wernisaże, występy lokalnego kabaretu Bagatela, recitale polskich piosenkarek – na przykład Teresy Tutinas i wieczory autorskie. Miałam tam własne spotkanie autorskie poświęcone książce ”Moja Jurata”. Prowadził je wydawca Tadeusz Nowakowski, jako że poznał tę książkę jak nikt inny. Z niepokojem obserwowałam niemal pustą salę. ”Może nikt nie przyjdzie, będzie kompromitacja” – myślałam. Ale sala zapełniła się wkrótce po brzegi. Nie byłam jednak z siebie zadowolona. Posądzano mnie o snobizm, jako że Jurata była popularna jako kurort. Powinnam wytłumaczyć, że nawet w Pipidowie Dolnym cieszyłabym się wakacyjną swobodą, ale tak się złożyło, że babcia mojej przyjaciółki miała domek w Juracie. Nie potrafiłam znaleźć na czas właściwej odpowiedzi. Z francuska brzmi to l’esprit de l’escalier, czyli humor na schodach.

Po każdej imprezie otwierano dodatkową salę z poczęstunkiem. W staroświeckich, kryształowych kieliszkach podawano wino, a na bocznym stoliku kusiły wyborne kanapeczki ze śledzikiem, pasztetem czy suchą kiełbasą wyczarowane przez parę małżeńską gospodarzy posesji.

Dobre czasy się skończyły, kiedy nastąpiła zmiana kierownictwa. Nowa kierowniczka, rządziła poprzez zniszczenie. Nie ustalono, kto po raz pierwszy użył tego sformułowania, ale podobno wywodzi się ono z antyku. Zaczęło się od usunięcia pięknego abażura w stylu art deco. Przy demontażu został nieodwracalnie uszkodzony. Zastąpił go tuzinkowy kinkiet ze sztucznymi świecami. Potem wypełniono salę ciężkimi, żeliwnymi fotelami na biegunach. Nawet staroświeckie kieliszki zastąpiono prostszym wariantem. Wdałam się kiedyś w dyskusję z kierowniczką. Pouczyła mnie, że Instytut nie jest domem polonijnym – jego przeznaczenie to krzewienie polskiej kultury wśród Szwedów. Odczułam to jako policzek. Zwróciłam uwagę , że współdziałamy w tej misji zabierając ze sobą szwedzkich przyjaciół, jeżeli program jest dwujęzyczny lub przemawia ponadnarodową mową muzyki.

Niedługo po tym Instytut przeniósł się do innego lokalu, gdzie zajmowano się wyłącznie administracją. Odgórną decyzją przeznaczono dawny lokal na prywatną rezydencję ambasadora, a salę kinową graniczącą z Instytutem rozebrano, ponieważ nie spełniała wymogów ochrony przeciwpożarowej. Obecnie Instytut sporadycznie daje o sobie znać, ale dotychczas nie korzystaliśmy z anonsowanych imprez.

Teresa Urban

Lämna ett svar