Rok 1972. Sala kongresowa Warszawie, reprezentacyjny obiekt przylegający do Pałacu Kultury. Siedziba komunistycznych zjazdów. Socrealistyczna sala z elementami art déco na 2880 widzów, wysilona elegancja w stylu imperialno-wschodnim. Tamże, z nieznanych powodów, zlokalizowano coroczne Jazz Jamboree, zlot światowych gwiazd jazzu. Co roku, październikiem, Sala podnosiła żelazną kurtynę, stając się areną wolnego świata. Gospodarzem Mr and Ms Jazz, w wersji live.
Jestem należycie przygotowany. Nie wolno robić zdjęć, nie będę. Nie wolno wnosić napojów, hmm, hmm. O nagrywaniu pokątnym nikt nie wspomina, nie ten czas, nie te obawy.
Dziś zagrają Bracia Adderley. Boże, będę to śledził na żywo z siódmego rzędu! Choć nie o rybne metafory tu chodzi. Nagram ich koncert. Uwiecznię jazz w wersji koncertowej. Mam ograniczenia, raptem 4 kasety.
Dojście niezauważonym do siódmego rzędu byłą sztuką. Silne światło, żadnego zakątka, gdzie można by ukryć swoje zamiary. Magnetofon kasetowy Thomsona o rozmiarach pozwalających na przechowanie w teczce, jednak torby trzeba było zostawić w szatni. Pozostaje miejsce za pazuchą, pod dżinsową kurtką. W wewnętrznej kieszeni mikrofon i przewód łączący. Mikrofon na tyle mały, że mogłem go ukryć w rulonie plakatu, trzymanym przy piersi. W drugiej kieszeni, zamiast portfela, piersiówka z orzechówką. Żyłka podłączona do ust, acz nie na stałe, tylko w porywach emocji. Najważniejsze nie przyciągnąć niepożądanej uwagi. Potem wielokrotne odtwarzanie koncertu w bazie, w hotelu ZNP.
Cały ten zgiełk we Wrocławiu. Był jazz. W wersji live. Zainstalowaliśmy pokot w mieszkaniu znajomego, rzucili plecaki i maty na podłogę. Nasza baza blisko radiowego Domu Muzyki na Krzykach. Zarazem to moja pierwsza randka z Elą, ale i tak jesteśmy w grupie. Cóż, zaprosiłem na Jazz nad Odrą, w świat baśniowy, do krainy poza komuną. Wyjechaliśmy poza parcianą codzienność, chociaż był to tylko jazzowy Wrocław roku 1973. Tylko? Miłość i muzyka. Co za para!
Konferansjerem jest Marek Gołębiowski, na co dzień zawodowy mim, wtedy gość odpowiedzialny za nawijkę naokołomuzyczną. Częstuje nas serdecznym śmiechem, zwracając się do techników krzątających się po scenie by nie łechtali go kablami pod stopami. Helmut Nadolny przypomniał nam, że to 8 marca, Dzień Kobiet. Na to dictum obiecał Paniom, że specjalnie dla nich, wydobędzie ze swego instrumentu dźwięki, których jeszcze dotąd nie zdołał wydobyć. I wydobywał je z kontrabasu przez ponad 30 minut.
Był teatr Muzyczny Gwalberta Misieka, grali chodząc po salach i korytarzach.
Zbigniew Namysłowski ze swoim ansamblem zagrali „Winobranie”. Szaleństwo. Do dziś owa suita, uwieczniona przez Polskie Nagrania, należy do najlepszych albumów w historii polskiego jazzu.
Warszawski klub „Remont”. Rok 1975. Po północy ma się rozpocząć jam session. Nagłośnienie gotowe, scena przygotowana. Jest alkohol, są oczekiwania, tylko muzyków nie ma. Mija czas bez jednej muzycznej frazy. Ileż można.
Na scenę wchodzi Adam i jego śląska ekipa. Siedzę przy stoliku z Elą. Nie namyślając się, biorę do ręki flet prosty, który zwykle zabieram na imprezy, by dyskretnie wtórować improwizacjom proffsów, wchodzę na scenę opanowaną przez ansambl Adama.
Ten zachęca akurat, by każdy chwycił za organy na których potrafi zagrać. Publika rozradowana.
I gramy. „On Green Dolphin Street”. Adam na flecie poprzecznym, włączyły się bębny, jest gitara. I my jesteśmy. Kilku naszych z fletami bynajmniej nie zakrzywionymi. Mikrofon Adama uszanowany, nikt mu się nie wpycha, za to drugi statyw staje się obiektem najazdów ze strony żądnych wykonania improwizacji. Wola ekspresji artystycznej na tyle nieposkromiona, że po dwóch, a nawet trzech, podchodzimy do mikrofonu. Nasze flety świszczą, publika bierze szklanki, widelce, łyżki… jest granie. Nawet jakaś trąbka się dołączyła. Wiję się znacząco, jak przystało na improwizatora, który całą duszę podaje na tacy, inni podobnie. Ramiona w akcji, ci co przedostali się do mikrofonu nie chcą opuścić strategicznej pozycji…
Rok 1977. Wracamy nad ranem z jam session w klubie „Stodoła”, kierujemy się ku centrum miasta, trochę po omacku, na azymut Pałacu Kultury, chociaż go nie widzimy. Prowadzę drużynę jazzowych kibiców przez szarzyznę warszawskiego świtu grając „Autumn Leaves” na flecie prostym. Nagle czuję, że zaczynam osuwać się na miękkim glinianym podłożu, inni za mną, wyraźnie jest to zjazd, nie przerywam jednak grania. Słabo rozpoznajemy okoliczności przyrody, pokrótce lądujemy na dnie dołu budowlanego.
Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że w chwili zjazdu, podłożyliśmy symboliczne podwaliny pod budowę hotelu Marriott. Tego naprzeciw dworca centralnego. Wiele lat minęło zanim jego budowę ukończyli.
Niech żyje jazz w wersji live.
Zygmunt Barczyk