Kody wieczyste

Religia poświęca niewiele miejsca bogu kosmicznemu, natomiast wiele immanentnemu, ziemskiemu bogu. Chrześcijaństwo czerpie osobliwą przyjemność z pogrążania wiernych w lochach grzechu, oraz winy za grzechy.

Katolicyzm uwielbia cierpieć: – Puchu marny! Ostrzega: – Obcujesz z grzechem! Woła: – Módl się! Nakazuje. Sprytnie pomyślane – nad ludźmi borykającymi się z wyrzutami sumienia łatwiej panować.

Materialiści zaś głoszą, że człowiek, wraz ze swoimi licznymi talentami, powstał przez przypadek, piorun walnął w szczypiorek i tyle. Niech im będzie, ale raczej błądzą. Świat powstał z zewnętrznej przyczyny, ku radości i pogodzie życia jego mieszkańców, a już za to jaki mają stan posiadania odpowiadają sami. Samodestrukcja, dekadencja, czy zdeterminowanie czasem, ograniczyły człowiekowi radość istnienia, ale obraża inteligencję twierdzenie, że piękno i bogactwo form świata, to efekt przypadkowych procesów chemicznych.

Mamy duszę, która zamknięta jest w futerale ciała. Ale jakiż to wspaniały futerał! Wzrok – brylantowy organ stworzony po to, aby widzieć piękno świata, słuch – to wynalazek wspierający wzrok cudownymi dźwiękami, ciało o pięknych proporcjach; mózg – genialna maszyna pozwalająca na myśl abstrakcyjną, na  czucie, na kochanie.

A zło? Zło oczywiście istnieje. Podobnie jak brzydota, brutalność, kłamstwo, chamstwo, agresja. Zło jest i nic na to nie poradzimy. Co z nim począć? Nie bardzo wiemy, ale zanadto wyolbrzymiając i dramatyzując, dodajemy tylko sił różnym strachom.

Myśli wiją się jak polne ścieżki, biegną tu, biegną tam, by zaraz zawracać. Jedne urodą równe Dianie, inne brzydkie i pokręcone niechęciami. Myśli praktyczne, myśli nie do opisania, myśli ważne i nieważne, myśli tak intymne, że tylko dla siebie. To cudowne, że życie może być prawdziwe i zarazem piękne. Wewnątrz i na zewnątrz, w duszy, w godnych podziwu umyśle i intelekcie, w pięknym ciele. A my trochę głusi, trochę ślepi i z lekka głupawi, jakże często zabraniamy sobie być szczęśliwi!

W Wenecji byłem dwukrotnie. Raz malcem w 1945 roku, tuż po zakończeniu II Wojny Światowej, z rodzicami i babcią, raz w pierwszym dziesięcioleciu nowego tysiąclecia, zaproszony na ślub zaprzyjaźnionej pary.

Na Canale Grande ani żywego ducha. Czekamy cierpliwie na zamówione gondole, z wilgotnej przestrzeni dobiega bicie dzwonu. Wreszcie nadpływają i z daleka, na tle połyskującej tafli wody i nieba, wyglądają jak trzy kreski. Płyniemy, światła placyków, mostki, mosteczki, kanały, zaułki, plusk wioseł, szum silników motorówek.

Z mroku wynuża się wysepka podobna różnobarwnemu bukietowi kwiatów. Mikroskopijny placyk i tonący w światłach pałacyk. Girlandy, lampiony, różnobarwnie przybrane stoły. Na ukwieconym tronie szwedzko-polska para pięknych ludzi. Maleńki pomost, przy nim kuter z orkiestrą, a dalej już tylko życzliwy mrok i muzyka.

Wenecja – miasto, któremu bliżej snom jak jawie, bardziej zbliżone duchom i egzorcyzmom, niż światu rzeczy. Pałace wyrastające prosto z wody, jakby wypchnięte w górę jakąś tajemniczą siłą. Miasto na palach, osadzona w ziemskiej rzeczywistości, fantazja z latynowskiej bajki, baśń nie z tego świata.

Dostaliśmy w prezencie piękną duszę i przebogatą Ziemię. Nie zmarnujmy tego.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar