Miałem 16 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem The House of Rising Sun. Zachodziłem często do sklepiku, w którym sprzedawano pocztówki dźwiękowe z aktualnymi hitami brytyjskiego „bigbitu”. Tak w połowie lat 60 tych nazywano w PRL rodzący się rock i pop, głównie angielski. Z wystawionego na zewnątrz głośnika „leciały” nagrane na dźwiękowych pocztówkach aktualne przeboje.
Słyszę mocny, chropowaty głos. Przejmujący song. Stanąłem jak wryty, chociaż już stałem.
Wtargnąłem do sklepiku z okrzykiem: – Chcę ten! Co to jest?
Nazwa: „The Animals” nic mi wtedy nie mówiła, nie wiedziałem kto to Erik Burdon. Owszem słuchałem wcześniej Bitelsów i Stonsów, najczęściej via Radio Luxemburg, jednak ten głos, ten song, w tamtej chwili, otworzył mi nowy świat doznań.
Zdumiałem się, kiedy odkryłem, że głos należy do białego człowieka. Kiedy, lata później, zobaczyłem wtręt telewizyjny z występem grupy, zdziwiłem się, że za groźną nazwą zespołu ukrywa się piątka schludnie odzianych białych dżentelmenów. W gustownych marynarkach, ustawieni w szeregu, grali „dziką muzykę zwierzaków”.
W szkolnych ławkach zarysowywały się różnice płciowe, również w odbiorze muzyki. Adorację Bitelsom okazywały dziewczyny. Faceci preferowali niegrzeczne pozy i ostre riffy Stonsów, z pobłażaniem traktując łatwo wpadające w ucho melodie Czwórki z Liverpool.
Naśladując Radio Luxemburg zaczęliśmy prowadzić własne listy przebojów „Top Twenty”.
W poniedziałki na dużej przerwie, jarając szlugi z dziesiątek radomskich sportów, analizowaliśmy w toalecie szkolnej notowania list, dopóki nauczyciel z przysposobienia wojskowego nie wygonił nas, waląc ciężkim dziennikiem po głowach. I tak co tydzień.
Słuchanie radia Luxemburg było często wyzwaniem. Fale uciekały, na muzykę z „Laxa” nakładały się nagrania, sąsiadującej na skali, silniejszej stacji Radio Monte Carlo. I tak, mimowolnie, zostałem ekspertem od piosenki włoskiej i francuskiej (co się przydało w ukierunkowanych na podryw konwersacjach z dziewczynami).
Układając własną listę czułem, że to jednak nie moja bajka. House of Rising Sun zrobił swoje. Takoż genialny Eric Burdon. Od tego dnia szukałem już tylko „prawdziwej” muzyki. Dość hitów muzyki pop, jak big beat nazywali sami Anglicy. Wiedziałem, że rock jest ciekawszy. W Polskim Radio było go mało, zaś anglo–amerykański pop docierał do naszych uszu głównie w postaci czeskich imitacji. Mówimy o latach 60-tych. Zachodnia popkultura in exstenso była fe! O kupnie płyt z prawdziwym rockiem nie było wtedy mowy, musiały starczyć krajowe namiastki.
Dopiero kiedy dotarła do mnie muzyka z Woodstock, kiedy pojawili się Jimmi Hendrix, The Doors, jeszcze później Led Zeppelin, zrozumiałem, czego szukam. Chodziło o ekscytujący melanż bluesa, folku, rocka. I do tego world music, jako bonus.
Wkrótce miało się okazać, że to czego szukam naprawdę znajduję w bluesie i jego okolicach. I znów w sukurs przyszło Radio Luxemburg. Tym razem nocne audycje Kid Jenkinsa z muzyką „Underground”. Byłem już wtedy studentem, notorycznie słuchałem czarnych śpiewaków, songów Woodie Gurthie, Muddy Watersa, Nine Simone, John Lee Hookera. Jednak to… biały blues zdobył moje serce.
John Mayall był najważniejszy. Anglik, który w pierwszej połowie lat 60 tych wychował zastępy białych bluesmanów, w tym tych najlepszych. Ci następnie utworzyli swoje słynne grupy. U niego terminowali m.in.: Eric Clapton, Jack Bruce, Mick Taylor.
Wtedy też narodziła się moja fascynacja jazzem. Zaczęło się niewinnie, od jazzowych wtrętów w utwory białego bluesa, u Mayalla i innych. Pod wpływem audycji Willy Conovera „Jazz Hour”, w Voice of America zabrnąłem wkrótce w klasykę jazzową. Przykleiłem się do jazzu na dobre i tak zostało do dziś. „Trzy kwadranse jazzu” w Programie 3, prowadzone przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego umeblowały na nowo moja ciekawość muzyki. No a kiedy nadarzyło się słuchanie wielkich postaci jazzu na żywo, na Jazz nad Odrą i na Jazz Jamboree, miłość do jazzu była już nie do poskromienia.
Królem był Miles Davis, który zmieniał jazz kilkakrotnie. Po latach słuchania zrozumiałem, że to jednak John Coltraine jest królem, reszta bez niego by nie zaistniała. Podobnie jak bez Charlie Parkera i Theleniousa Monka. Przed nimi chodziło głownie o muzykę do tańca, dzięki nim jazz stał się sztuką.
Jazz rządził w mojej głowie. Odczułem to mocno, kiedy w internowaniu, w ramach zajęć dla nowych pensjonariuszy, przywożonych z łapanek na protestach stanu wojennego, grałem słynne standardy na grzebieniu (niektóre na flecie prostym), opowiadałem im jakim to cudem jest jazz, który wyrósł z bluesa i rozwinął skrzydła po swojemu. W więzieniu mieliśmy jedynie dostęp do P1 via kołchoźniki w celach. Prowadzony przeczuciem, zacząłem kiedyś obracać pokrętłami pod ekranem telewizora w świetlicy i… natrafiłem nagle na P3. Akurat „Trzy kwadranse jazzu”!
Piszę te słowa w roku 2024. Parę lat temu zobaczyłem w greckiej telewizji starszego pana, który dziarsko zaśpiewał The House of Rising Sun. Tak, to był on: Eric Burdon, który, okazuje się, zamieszkał w Grecji. Wiem, że Jan Ptaszyn Wróblewski, lat 89, nadal koncertuje. Takoż John Mayall, lat 91.
Niech grają, niech nie przestają. Chociaż wiedzą, że pozostaną wiecznie żywi.
Nawet jeśli cała reszta ustanie, niech nigdy nie ustanie świetne granie.
Zygmunt Barczyk