Niemal codziennie po lekcjach chodziłem z kolegami „na miasto”. A miasto było duże, przemysłowe: Katowice. Nie mieliśmy forsy, knajpy nie były dla nas, byliśmy nieletni. Jak już, to jabcok na schodach do piwnicy (cieszyński nie będziński, mniej zasiarczony).
Poza tym, w barku „Bambino” na ulicy Kościuszki, butla syfonu na czterech i gadanie o niczym. Myślało się przede wszystkim o dziewuchach, temat jednak niewysłowiony. Nie bardzo było wiadomo jak o nich gadać, a już za młodu nie lubiłem ucieczki w wulgaryzmy. Faza przedwstępna w znajomościach z płcią przeciwną wychodziła nam krostami na twarze. O dwudziestej wyganiały nas z lokalu „trójki klasowe”. Tak, tak, to w miarę późny Gomułka, połowa lat 60-tych XX wieku. Uff! Zamierzchłe czasy, nowalijki naszej młodości.
W drodze „na miasto” nogi niosły nas zwykle w stronę rynku i uliczek od niego odchodzących. Na jednej z nich, na Dyrekcyjnej, mieścił się punkt sprzedaży miejsc w wagonach sypialnych firmy Wagon Lits. Jedyne kolorowe miejsce w całym fucking dirty town. Wpadaliśmy tam by, choć przez chwilę, nacieszyć oczy paletą soczystych barw tapet i plakatów, poczuć zapachy, których gdzie indziej nie uświadczyłeś. Po latach dociekań doszedłem do wniosku, że sprawcą silnych wrażeń był zapach klejów do kolorowych tapet. I te widoki. Intensywne kolory egotycznych pejzaży na plakatach.
Przy okienkach sprzedaży tylko babcie śląskie, któż inny mógł wtedy wyjechać na Zachód. W okienkach urodziwe panie w garsonkach, upiętych elegancko fryzurach, uśmiechały się do klientek. Kto wtedy się uśmiechał do klienta, zwłaszcza w „placówce usługowej”…
No i nie był to jeszcze czas kłującej oczy krwawą czerwienią partyjnych transparentów, ni pastelowych kolorów na towarach sprzedawanych w Pewexie za bony dolarowe. To się rozwinęło dopiero w epoce Gierka.
Nasz Zachód był tam, w Wagon Lits na Dyrekcyjnej.
W roku 1976 po raz pierwszy znalazłem się na Zachodzie (Ystad to Zachód?). Zaraz po wyjściu z promu wszedłem do sklepiku na przystani. Nogi mi się ugięły, w głowie się zakręciło. Na regałach świat bajecznie kolorowy i pachnący. Przygniótł mój „Zachód z Dyrekcyjnej” momentalnie.
Wróćmy jednak do epoki Gomułki. Oto ulica Wieczorka, w niektórych oficynach zainstalowały się krimskrams geschefty, jak nazywała sklepiki z różnościami moja babcia. W latach 60-tych „prywaciarze” nie epatowali kolorami ni wyszukanym designem wnętrz, ale i tak ciekawiej tam było niż w innych punktach socjalistycznej sprzedaży. Przyciągały wzrok gadżety (nikt nie znał wtedy tego słowa), mniej czy bardziej zabawkowe. Gapiliśmy się na wszystko i zarazem na nic, chodziło o to, by omotać spojrzeniem to, co egzotyczne w naszej zgrzebnej codzienności.
Mieliśmy i swoje muzyczne mekki. Sklepiki, jak ten na Wawelskiej, czy na Wieczorka, gdzie można było nabyć hity Bitelsów i Stonsów nagrane na plastikowe widokówki, z pomnikiem Chopina w Łazienkach warszawskich, czy zespołem Mazowsze na obrazku. Tam nabyłem „Love, love me do” Bitelsów, ba, nagrałem się z życzeniami urodzinowymi w sklepikowym studio. Tak, tak, siadało się za szybą studia, by – w poprawnych akustycznie warunkach – nagrać głos nałożony na wybrany hit. To był mój prezent dla K., najpiękniejszej w klasie. Nawet nie wiedziałem, czy miała Bambino, czy w ogóle miała jakiś patefon…
Zaglądaliśmy też do punktów z prasą zagraniczną. W klubie Międzynarodowej Książki i Prasy (protoplasty obecnego Empiku) było dość ciekawie, choć nie tak kolorowo jak u geszefciarzy. Owszem, była prasa zagraniczna, głownie komunistyczna, choć zachodnia. Stonowana w barwach. Serwowano słodkie wino, była kawa po turecku, czyli po polsku. Nie było krzykliwych kolorami periodyków, nie ten czas. Pismo dla szyjących pań „Burda” robiło wtedy za całą barwność świata. W gruncie rzeczy nie było tam czym zmysłów nasycić.
Wkrótce zapach Zachodu miał zagościć… w moim własnym domu. I to jeszcze w latach 60-tych. Dostałem od znajomych ze Szkocji trzy czarne krążki: „czwórki” Bitelsów, Szedołsów i Animalsów. Słuchałem ich codziennie. Okładki pachniały cudnie, chciało się je lizać.
Znalazłem te zapachy wiele lat później, we wspaniałym sklepie płytowym Weidele w Göteborgu.
I znów zapachniało „Zachodem z Dyrekcyjnej”.
Zygmunt Barczyk