Ze szkoły wyniosłem wiedzę o przepaściach, które kiedyś będzie trzeba zgłębić. To kusiło i nie dawało spokoju, reflektując między innymi tym, że nie zaliczam siebie do wyznawców wiary katolickiej. Początkowo tylko dlatego, że katolicyzm miał w sobie odcień odpychający moje mocne poczucie indywidualizmu, a także, ponieważ ma wyraźny, ale pieczołowicie maskowany, profil koniunkturalności.
Jakże wiele smutku, goryczy i nostalgii drzemie we współczesnym człowieku! To się da zauważyć już u poety Byrona, a dziś bije w oczy i zapełnia gabinety psychoterapeutów. Jednym ze źródeł takiego stanu rzeczy, jak sądzę, może być obraz jaki odbija się bezwiednie na siatkówce ludzkiego umysłu. Obraz materii nie do ogarnięcia i podległej czasowi, który nie ma początku ani końca. Obraz kosmicznej grozy Wszechświata bez konkretnego miejsca. Gdzie jest przestrzeń?
Nasza epoka odpowiada najbardziej obrazowi ponurej nocy. Miejmy nadzieję, że poprzedza blask świtu. Czytelnik wtajemniczony – poprzez swoje własne bezsenne noce, wie co mam na myśli: Dni przepadłe, szczyty niezdobyte, oblepiające podłości.
Świat w którym żyjemy umiera i należałoby go pochować, aby ci ludzie co nadejdą, mogli odetchnąć z ulgą. Ale my nie, my koniecznie chcemy go wyleczyć i zatrzymujemy, choć wiemy, że to działanie bez sensu, ponieważ z jednej strony alternatywą jest śmierć, a z drugiej gatunek litości, którą nie sposób udźwignąć. Świat jednak się nie daje, istnieje nadal niewzruszony i wspaniały. Kocham go, bo w nieustannym obrocie ofiarowuje mi siebie ciągle na nowo coraz to inaczej.
To, co dotychczas w ciągu mojego życia przeczytałem i napisałem, odeszło razem z kwarantanną pocovidową, ale nauczyło cieszyć się czymś małym: chwilą, dniem, godziną, życiem. Nie podejrzewałem, że istnienie, któremu odjęto wiele rzeczy, nie jest przez to w gruncie rzeczy wcale gorsze. Co może potwierdzić wprawdzie żartobliwa, ale wypróbowana przeze mnie wiele razy „teoria ostatniego grosza”: W chwili, kiedy masz w kieszeni najostatniejszy grosik, musi się coś zdarzyć i zawsze się zdarza!
A jak się może zdarzać opowiem. Adam i Henas byli artystami transformującymi alkoholem bezsensowny i beznadziejny czas, w nieprzesłoniętej niczym ponurej rzeczywistości. Adam zapewniał Klubowi Oficerskiemu Marynarki Wojennej oprawę graficzną budynku, a Henas miał umowę z MHD na dekorowanie wystaw. W wolnym czasie obaj byli artystami malarzami, z pewną przewagą Henasa, bowiem twierdził, że gdy mieszkał w Paryżu, pobierał nauki u samego Marca Chagalla (prywatnie Mosze Zacharowicza Szagałowa).
Adam, człowiek krótki, miał żonę Alicję, z którą wzajemne stosunki układały się w serię sceny zapiekłych nienawiści i czułych pogodzeń. Alicja, korzystając ze swej bezspornej fizycznej przewagi, lała Adama, albo – jeżeli stawiał czynny opór, groziła popełnieniem szybkiego samobójstwa i biegła w stronę okna. Adam wtedy uciekał i zamykał się w kiblu. Po kilku minutach wierni druhowie, występujący najczęściej jako rozjemcy, stukaliśmy do drzwi, żeby otworzył, bo niebezpieczeństwo minęło. Adam jednak się opieraj i nie otwierał, tylko dopytywał drżącym z emocji głosem: To jak? Wyskoczyła?
Byli moimi kumplami i wspominam ich mile. Był to czas, kiedy uprawialiśmy duchowe i obficie zakrapiane uczty, rozpoczynające się zazwyczaj koło godziny dwunastej w południe, lub nieco wcześniej. Adam, właściciel stosownego lokalu i pojemnego portfela, nie lubił pić samotnie. Potrzebował dokoła siebie opowiadaczy anegdot, dowcipów i innych bajdurzeń, w charakterze chóru umilającego mu egzystencję. Adam doceniał wyrafinowanie umysłowe i miał pociąg do poetów i innych artystów słowa. Był dla swoich gości miłym i sympatycznym cyckiem, który pozwalał się doić.
Wszyscy byliśmy wytrawnymi alkoholikami, zaś cechy charakteru pozwalały, żeby wraz z posuwaniem się dnia, atmosfera nie przybierała form gwałtownych. Popadaliśmy jedynie, w krótsze lub dłuższe, ale spokojne i nobliwe nieprzytomności. Sączyło się wódeczkę z musztardówek, stale dolewając ubytki i prowadząc cały boży dzień, aż do późnych godzin nocnych, odświeżający dyskurs. Następnego ranka trzeba było jakoś zabić katza i wszystko odbywało się od początku.
Była to nieustająca uczta, celebrowana na planie dżumy i cholery peerelowskiej rzeczywistości. Czcigodni zebrani zdawali sobie sprawę, że w ten sposób zagadują tylko parszywe życie i intelektualną śmierć czyhającą za sloganami, które Adam wypisywał na płachtach kartonów, spełniając tak życzenie towarzysza komandora-podporucznika, administratora budynku.
Towarzystwo mi odpowiadało, bo żyło bez żadnych złudzeń. Uprawialiśmy makabryczny humor, drwiąc i śmiejąc się z tragikomendii dopadającej nas za przyczyną dwóch imperiów. Z jednej stalinowski azjatycko durnowaty komunizm na użytek i wiarę głupców oraz cyników, z drugiej coca-cola, dżinsy, Camele i czasem, jak starczył kasy, whisky wujka Sama.
Piliśmy, opowiadaliśmy dykteryjki i układaliśmy limeryki o seksie i polityce, a Adam słuchał z przyjemnością, kreśląc palcem kółeczka na rancie musztardówki. Wódką przysłanialiśmy strach przed czymś ważnym, przed grozą istnienia, a ponieważ teraźniejszość i przyszłość przerażały, rozmienialiśmy je na drobne dniami i miesiącami bez nazwy.
Andrzej Szmilichowski