Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy

Dzień pachnący choinką i pomarańczą. Czyli moje wspomnienia z dzieciństwa, kiedy święta Bożego Narodzenia kojarzono z narodzinami Pana Jezusa, a nie tylko z prezentami i delikatesami na świątecznym stole. Są to niewątpliwie najpiękniejsze ze świąt – pełne ciepła rodzinnego, wypełnione miłością, wspomnieniami i nostalgią.

W moim dzieciństwie (sięgnę do lat 50. i początku 60.) święta te zapamiętałem najlepiej i z wielkim sentymentem. Od paru lat zawsze przy okazji tych grudniowych dni wracam do tych  wspomnień. Są one dla mnie bardzo ważne. Jako małe dziecko z ciekawością obserwowałem przedświąteczną, niesamowitą aktywność w mojej rodzinie. Rozumiałem już wtedy, że to bardzo ważne dni i duże wyzwanie dla rodziców i, niekiedy, dziadków. Rodziny nie były kiedyś tak rozproszone po świecie, jak dzisiaj.

Przed świętami każdy miał swoje obowiązki. Trzeba było wysprzątać dokładnie całe mieszkanie, i często także klatkę schodową. Ta przedświąteczna ceremonia wcale nie była taka prosta. Przecież nie wszyscy mieli wtedy odkurzacze, brakowało środków chemicznych i specjalnych mopów do sprzątania. Mieszkaliśmy wtedy w Płocku, średniej wielkości mazowieckim mieście. Odległość do dziadków na wsi nie była zbyt duża – około 20 kilometrów. Ale i tak nie zawsze udawało nam się spędzić święta razem. W naszym rodzinnym mieszkaniu znajdującym się w starym dwupiętrowym budynku położonym prawie w centrum miasta nie mieliśmy ciepłej wody. Wydaje mi się, że był to standard ówczesnych czasów. Był tylko jeden kran z zimną bieżącą wodą. W tak zwanej jadalni była wielka kuchnia kaflowa, w której palono węglem. Na żeliwnych okrągłych płytkach gotowano jedzenie, a w wielkich garach można było zagrzać wodę do przedświątecznego sprzątania.

Miotły i szczotki szły w ruch. W podgrzanej wodzie rozpuszczano szare mydło  przeznaczone do prania. Nie pamiętam, jak to mydło się nazywało, ale zapamiętałem opakowanie: była na nim narysowana głowa jelenia albo kolorowa papuga. Dokładnie zapamiętałem podłogi. To nie był luksus, plastyk lub płytki ceramiczne. To były surowe tylko heblowane deski. W wiadrze  zamaczano szmaty, stare ścierki i na kolanach myło się te podłogi. Potem w ruch szły szczotki ryżowe. Szorowało się nimi podłogi, żeby usunąć całoroczne ślady użytkowania. To samo działo się w innych pomieszczeniach, w tak zwanym salonie i sypialni. Tam na podłogach był parkiet i używało się zupełnie innej techniki. Podłogi myło się terpentyną, a potem nakładało się szmatkami specjalna pastę do podłóg. Teraz wszystkich – nie pomijając dzieci i prababcię, która z nami mieszkała – czekało polerowanie podłóg. Każdy z członków rodziny dostawał kawałki pociętego koca lub kawałki filcu – jeden pod każdą stopę i cała rodzina rozpoczynała swoisty ”taniec” na parkiecie.

Następnym punktem przedświątecznej ceremoni, bez której (jak wtedy sądziłem) nie można było się obejść, było rytualne pranie wszystkich firanek. Były one niezwykłe, wręcz bajeczne, robione przez moją mamę. Robiła je ze specjalnych grubych nici. Mieszkania wtedy były wysokie, a standardowo firany musiały sięgać od sufitu do samej podłogi. Dość szybko traciły swój biały kolor   pod wpływem zanieczyszczeń z pieców którymi ogrzewało się mieszkanie i od papierosów, które palili (oczywiście w domu) rodzice. Firanki trafiały do prania, na szczęście nie musiałem w tym brać udziału, ale był to moment kiedy można było się bawić w chowanego. Po praniu firanki się krochmaliło. Później następował ostatni, najważniejszy moment, rozciąganie tych koronkowych firanek. To była niemalże cyrkowa akrobacja. Rodzice mieli gdzieś pochowane ramy zrobione z drewnianych listewek, w które powbijane były gwoździki. I na tych właśnie konstrukcjach rozciągało się i napinało firanki

Podobnie było z praniem pościeli i obrusów, które miały znaleźć się na świątecznym stole. Znowu pranie, krochmalenie i ekstra niebieska farbka  nazywana ultra mariną, żeby podkreślić biel. Te rzeczy mama odnosiła do magla.

Zanim firanki zostały powieszone, przychodził czas na mycie okien. Była to nie lada sztuka. Bywało mroźnie i nie było płynów do mycia okien. Mama robiła jakąś miksturę z octem i starymi gazetami pucowała szyby aż się błyszczały.

Zakupów świątecznych niezbyt dobrze pamiętam. Wiem, że część produktów przywoził dziadek ze wsi. Były to kiełbasy, szynka i kaszanka. Produktów tych nie można nam było nawet dotykać ze względu na trwający adwent, podczas którego nie wolno było spożywać produktów mięsnych. Wraz z bratem oblizywaliśmy się tylko na ich widok i wspaniały zapach. Resztę niezbędnych zakupów trzeba było… zdobyć. (Wówczas z powodu małych dostaw, trzeba było wszystko ”zdobywać”). W domu, w którym mieszkaliśmy, był sklep spożywczy. Tam kupowało się produkty, z których mama i babcia potrafiły wyczarować pyszności. Obok mieliśmy rynek. W każdy wtorek przyjeżdżali chłopi ze wsi ze swoimi produktami, z masłem, śmietaną, jajkami i mlekiem. Na rynku był także tak zwany ”okrąglak” gdzie znajdował się sklep „Samopomoc  Chłopska” i również tam można było skompletować brakujące produkty do świątecznych specyfików. Część warzyw jak marchew i pietruszka przechowywaliśmy w piwnicy w piasku.

Płock nie był wtedy zbyt dużym miastem i na specjalne delikatesy, które docierały tylko do niektórych sklepów w Warszawie, nie mogliśmy liczyć. Niekiedy ”rzucano” do sklepu pomarańcze. Nie wiem jak to funkcjonowało bez telefonów, ale jakąś pocztą pantoflową docierała do mamy wiadomość w jakim sklepie się ”pojawiły”. Już z daleka, idąc ulicą, widać było długą kolejkę ludzi – ze względu na małą dostawę sprzedawano często tylko po kilka sztuk. Ale za to obok tego sklepu pojawiła się mieszanka wedlowska… Nie kupowało się dużych ilości ze względu na drożyznę, a rodzice musieli liczyć pieniądze, żeby na wszystko starczyło.

Właśnie te pomarańcze, a właściwie ich zapach, to następny obraz, który zapamiętałem z mojego dzieciństwa i świąt. Mama zawsze dzieliła pomarańcz na małe cząstki i po kawałku raz dziennie obdarowywała mnie i brata, żeby na dłużej starczyło. Takie były czasy i nikt z nas nie uważał tego za coś dziwnego.

Już na początku grudnia w przedszkolu, szkole i w domu robiliśmy różne cudaczki, które miały być ozdobami choinkowymi. W sklepach oprócz szklanych bombek niewiele można było kupić. Ale z drugiej strony te robione przez nas (z małą pomocą rodziców) ozdoby miały zupełnie inną wartość. Chyba miały duszę. Robiliśmy łańcuchy z kolorowych papierków i bibułek. Ze słomy laleczki i  różne stworki. Kleiliśmy wszystko klejem, który przygotowywała mama z mąki lub z kasztanów. Przydawało się wtedy wszystko. Nawet pudełeczka od zapałek, z których można było zrobić samochodzik lub mały domek dekorując go watą, która imitowała śnieg.

Dni do wigilii było coraz mniej. Ojciec – nie wiem skąd – zawsze przynosił nieżywego zająca. Zawsze zastanawiało mnie, jak on go złapał i dlaczego on zdechł. Przecież można się z nim było bawić jak z psem lub kotem. Ojciec otwierał okno i tego futerkowego zwierzaka wieszał za oknem. Podobno była to niezbędna procedura. Po paru dniach ojciec przyniósł zapakowanego w gazetach następnego zwierzaka przypominającego potwora lub rekina. Był to   żywy karp. Na kilka dni ryba ta okupowała naszą wannę. Zgadzaliśmy się na to, gdyż mieliśmy z rybą niezłą zabawę. Karp pływał w koło, dawaliśmy mu kawałeczki chleba, a on w podziękowaniu (tak nam się wydawało) patrzył się na nas, otwierał pyszczek jakby chciał nam coś powiedzieć. Jak potem to stworzenie lądowało na stole, było dla nas wielką niewiadomą. Proces ten odbywał się przy drzwiach zamkniętych. Natomiast zapamiętałem dokładnie jak ojciec ściągał futerko z nieżyjącego  zajączka, który potem został przerobiony na pieczeń i pasztet. Ale też pamiętam, że może dla tego potrawa ta nigdy nie była moim faworytem.

Dzień wigilii był zawsze dla nas, dzieci, pełen stresu i nerwów. Coś przeczuwaliśmy i już od rana wraz z bratem siedziałem pod stołem. Tata przyciągnął do domu wielką choinkę. Zgodnie z polską tradycją choinkę dekorowało się właśnie w dzień wigilijny. Zawsze coś w niej nie pasowało. Albo była za duża, albo za gruba, lub nie spełniała ojca oczekiwań. W ruch szła siekiera i dopasowywanie choinki do własnej wyobraźni, rąbanie jej pienia, osadzanie w bardzo ciężkim żelaznym stojaku. Wszyscy mieliśmy okazję zadecydować, gdzie to drzewko przez najbliższe dni zamieszka w  głównym pokoju naszego mieszkania. Najważniejszym momentem było montowanie czubka i gwiazdy. Zadania tego podejmował się tata, gdyż był on najwyższy i najważniejszy w rodzinie. Czubek można było łatwo uszkodzić, gdyż zrobiony był z cieniutkiego szkła i pięknie pomalowany. Potem zawieszaliśmy na niej  kolorowe cukierki, specjalne, choinkowe, które mama zdobyła w sklepie  Wedla. Czasami owijaliśmy cukierki w sreberko i na nitce wieszaliśmy na gałązkach. Trafiało tam również kilka pierników toruńskich, a nawet małe jabłka. Później przychodził czas na zrobione przez nas ozdoby i następowała kulminacja: z wielką ostrożnością, niemal jak saper w wojsku, ojciec zawieszał  zimne ognie i specjalne choinkowe świeczki mocowane  w uchwytach zwanych żabkami.

Podziwiałem ojca zaangażowanie w tym ważnym i odpowiedzialnym procesie. Obsługa, czyli podpalanie tych akcesorii, zawsze zarezerwowane były dla dorosłych i, nawet w wigilię, nie podlegało to dyskusji. W późniejszych latach  ojciec, który był elektrykiem, wyprodukował łańcuch z gdzieś zdobytych żarówek podłączonych do bardzo głośno i wrogo brzęczącego transformatora. Od tego momentu każdego roku lampki te zastępowały tradycyjne i niebezpieczne świeczki.

Jak już choinka była gotowa rozstawiało się stół, którego konstrukcja robiła go podwójnie dużym. Był okrągły i zawsze, gdy przy nim siedziałem wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą się. Przykrywało się go śnieżnobiałym obrusem,  specjalnym, który używano tylko na święta. Zawsze coś musiało na niego upaść   w chwili nakładania na talerz. Z kredensu, czyli podstawowego mebla w każdym domu, wyjmowano świąteczną, niezwykle wartościową zastawę, czyli naczynia, talerzyki, wazy i sztućce. Mama dbała o to, żebyśmy założyli również świąteczne ubranka.

Kiedyś w tym zamieszaniu przedwigilijnym wpadłem do łazienki i po raz pierwszy w życiu zobaczyłem ojca, jak się zaczynał golić. Miał namydloną twarz  i przypominał Świętego Mikołaja w niekompletnym ubraniu, którego dopiero za parę godzin mieliśmy spotkać.

Ten dziadek z brodą i wielkim workiem z niespodziankami zawsze był mistycznym, ale też ważnym elementem tego specjalnego dnia. Wraz z bratem mieliśmy dyżury przy oknie wyczekując upragnionej pierwszej gwiazdki. Głód burczał nam w brzuchach, bo z niezrozumiałych dla mnie w tych czasach, tradycja religijna zakazywała jedzenia przed wieczerzą wigilijną. Dostaliśmy na śniadanie tylko kawałek chleba z masłem. Czas nam płynął wolno, a czas wyczekiwania wydawał się wiekami. Mama i prababcia w tym czasie gotowały, piekły, smażyły i na pewno czas im płynął szybko. Ale nie nam. Nie było przecież wtedy jeszcze telewizji i nie mogliśmy usiąść na sofie i oglądać filmów.

Na stole musiało być minimum 12 potraw. Jak dobrze pamiętam, babcia tłumaczyła, że to one symbolizują 12 apostołów. Do tej pory nie bardzo to pojmuję, ale tradycja to tradycja i nawet nie miałem zamiaru poddawać to dyskusji. Stawiano również dodatkowe nakrycie dla zbłądzonego wędrowca, którego (na sama myśl o nim) bałem się. Nigdy do nas jednak nie zawitał.

Mama z babcią i ojcem ustawiali na stole potrawy. Coś musiałem przegapić pierwszą gwiazdkę, albo śnieg mi zasłonił pole widzenia, gdy mój brat z drugiego pokoju zaczął wrzeszczeć: JUŻ. I to on czul się wtedy najważniejszy. Nie mogłem mu tego wybaczyć dłuższy czas, że wybrał okno z lepszym widokiem.

Miejsc przy stole nikt nie wyznaczał, ale starałem się zawsze zdobyć to  najbliższe drzwi, bo w razie gdyby Mikołaj zastukał i nikt mu by nie otworzył,  mógłby pójść do sąsiada. A tego bym sobie nie darował. Siedzimy więc już przy stole. Ale tych głodowych tortur jeszcze nie był koniec. Wzrokiem śledziłem wszystkie smakołyki i aż ślinka mi ciekła z głodu i łakomstwa. Przed moimi oczami przesuwały się obrazki zupy rybnej, zupy z suszonych grzybów (które z rodzicami  w lecie zbierałem), zawsze był smażony karp, którego ”twarz” już gdzieś widziałem i z którym jeszcze parę dni się przyjaźniłem, ryba w occie  którą ojciec złowił w Wiśle. Uwielbiałem śledzie z cebulą i śmietaną, te solone prosto z beczki, które jeszcze wczoraj niesamowicie śmierdziały i mama moczyła je w wodzie, a dziś na stole po prostu zapraszały żebym je zjadł. Nie mogło zabraknąć kapusty z grzybami.

Przyszedł czas dzielenia się opłatkiem. To też hamowało proces przyszłej konsumpcji smakołyków. Z głodu połknąłem cały kawałek opłatka, którym przecież miałem się dzielić. Lubiłem ten smak, ale jak przyszedł czas życzeń i dzielenia się, ja już swojej części nie miałem. A braciszek nie chciał uratować mojej godności i oddać mi chociaż kawałek swojego opłatka. Po tej ceremoni nikt jeszcze nie siada. Westchnąłem głęboko za co zostałem skarcony wzrokiem przez ojca. Teraz był czas na jego występ.

Niezbyt głośno, jakby mu zabrakło sił, wydusił z siebie święte słowa: ”Pobłogosław Panie Boże nas i te dary”. Na szczęście nie trwało to długo. U nas w domu nie przesadzano z kultem religijnym i nie czytano ewangelii. Ja już wtedy myślałem tylko o jedzeniu. U nas w domu ten opłatek był jakby przepustką do smakołyków. Wreszcie wszyscy rzucili się na jedzenie, chociaż każdy udawał, że się nie spieszy. Oczywiście, nieszczęście nie opuszczało mnie nawet w tak świętym dniu. Podczas nakładania ćwikły cała łyżeczka upadła mi na ten biały krochmalony obrus. Bałem się, że mogę dostać jakieś punkty karne od Mikołaja. Po około 15 minutach ja i brat byliśmy gotowi z jedzeniem. Na deser trzeba było długo jeszcze czekać. Dorośli zachwycali się każdym kęsem, często mrucząc pod nosem ”och” i ”ach” ” jakie wspaniałe”. Podczas tego oczekiwania planowałem sobie co zjem w pierwszej kolejności w następnej części wieczerzy, czyli deserów… Uwielbiałem wafelki przekładane masą kakaowa lub czekoladowa i nie mogłem oprzeć się makowcowi bogato polanemu lukrem. Był pyszny i bardzo słodki. Po wcześniejszym zestawie – włącznie ze śledziami – nie bardzo szło w parze i poczułem się nie zbyt dobrze. Nie miałem czym popić, bo był tylko kompot z suszonych owoców, a ja bardzo tego nie lubiłem i po wypiciu nawet małej ilości bolały mnie zęby.

Pobiegłem do łazienki i bym przeoczył najważniejsze – stukanie do drzwi. Szybko pozbierałem się i już na baczność stoję, żeby przywitać Świętego  Mikołaja. Po paru latach dowiedziałem się, że to był przebrany w czerwone ubranie z przyklejoną brodą nasz sąsiad, którego szczerze nienawidziłem, gdyż straszył mnie zawsze na klatce schodowej. Gdybym wtedy wiedział, że to on, wcale bym się nie spieszył z wyjściem z toalety. Mikołaj powoli, jedna po drugiej, wyjmował paczuszki z olbrzymiego worka. Może to był przypadek, ale to już piąty prezent z kolei dla mojego brata. Na szczęście przyszedł czas na czytanie i mojego imienia. Był mały wóz strażacki, jakiś blaszany samochodzik (który, jak się dowiedziałem już jako dorosły chłopak, tata zrobił sam specjalnie dla mnie), był też dla brata ”mały inżynier”. Lego jeszcze w Polsce nie było. Były klocki, kredki i farbki do malowania. Odnalazłem też w porozrzucanych na podłodze papierach gry planszowe i bierki, o których marzyłem. Brat dostał domino, którego mu szczerze zazdrościłem i chińczyka na dodatek. Pocieszyły mnie słowa mamy, że te zabawki są wspólne i mama ma nadzieję, że będziemy się nimi wymieniać. Dostaliśmy również książki: Winnetou i Biały Kieł. I, żeby było nam łatwiej pojąć tematykę tych powieści, ja i brat odkryliśmy w jednej z paczek rewolwery kowbojskie na kapiszony. Nie potrafiliśmy jeszcze czytać, ale  rodzice czytali te książki dla nas ”do snu”, jak to się mówiło.

Byliśmy wykończeni tym dniem. Usnęliśmy z bratem podczas zabawy. Wiedzieliśmy, że rodzice o północy idą na Pasterkę. Wiem dzisiaj, że nie chodziło o modlitwę, ale żeby spotkać znajomych, a po pasterce można już było jeść szynki i kiełbasy, a nawet wypić kieliszek wódeczki, a może i dwa.

Przyszedł wreszcie pierwszy dzień świąt i czas na odpoczynek, zabawy nowymi prezentami i jedzenie tego co zostało z wigilijnego stołu. Tego dnia na stole pojawiały się obowiązkowo orzechy – te większe zwane włoskimi i mniejsze laskowe. Między nimi leżało bardzo niebezpiecznie wyglądające narzędzie zwane dziadkiem do orzechów.

Zawsze zastanawiałem się, gdzie mama te wszystkie potrawy przechowywała, bo ja ich nigdy nie mogłem znaleźć gdy odzywało się moje łakomstwo. Przecież nie było wtedy jeszcze lodówek. Byłem wtedy zbyt mały i mój wzrok nie sięgał kryjówki – mama przechowywała wszystko między oknami, które były podwójne  i nieco zaparowane.

Rano, zaraz po śniadaniu, cała rodzina udawała się na mszę do katedry. Nic nie pamiętam z tych ceremoni. Może parę kolęd, które śpiewali fałszując zmęczeni po Pasterce wierni. Ksiądz prowadził jeszcze wtedy msze po łacinie i nic do mnie nie docierało. Klękałem jak inni i wstawałem jak oni wstawali. I oczekiwałem na magiczne słowo ”Amen”. Wiedziałem, że święta dobiegały końca.

Po powrocie do domu znów czekało nas sprzątanie sterty papierów i opakowań, które pozostawiliśmy pod choinką. Jako bonus znalazłem dwie maskotki, które znałem z komiksów – Myszkę Miki i Kaczora Donalda. Przydały mi się one w pierwszej klasie podstawówki. Podarowałem je mojej przesłodkiej sympatii Krysi, która w podziękowaniu przyszła na nasze podwórko i głośno wołała: ”Maluś, dziękuję bardzo”. Potem tego żałowałem, bo przez długi czas brat nie dawał mi spokoju po zalotach moich i Krysi, które wykorzystywał to przeciwko mnie.

Zastanawiam się dzisiaj, jak mało nam było potrzeba, żeby być szczęśliwym. Jak te święta były wówczas magiczne. Bo… jest taki dzień bardzo ciepły, choć grudniowy… Krzysztof Dzikowski w paru zwrotkach zawarł całą radość i wiarę, że właśnie te święta są dla nas bardzo ważne i wyjątkowe. A Seweryn Krajewski napisał piękną muzykę i powstała piosenka ”Jeden Dzień w Roku”. Posłuchajcie jej w czasie świąt, może i Wy powrócicie do wspomnień – tych najpiękniejszych z waszego dzieciństwa.

Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory
Jest taki dzień, w którym radość wita wszystkich
Dzień, który już każdy z nas zna od kołyski

Niebo ziemi, niebu ziemia
Wszyscy wszystkim ślą życzenia
Drzewa ptakom, ptaki drzewom
Tchnienie wiatru płatkom śniegu

Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku
Dzień, zwykły dzień, który liczy się od zmroku
Jest taki dzień, gdy jesteśmy wszyscy razem
Dzień, piękny dzień, dziś nam rok go składa w darze

Niebo ziemi, niebu ziemia
Wszyscy wszystkim ślą życzenia
A gdy wszyscy usną wreszcie
Noc igliwia zapach niesie

Życzę wszystkim tradycyjnie zdrowych i radosnych świat Bożego Narodzenia.

Marek Lewandowski

Lämna ett svar