Wprawdzie przywiązuję wagę do tego co jem, ale nie jestem wyrafinowanym smakoszem. Poza kawiorem i homarem, symbolami kulinarnego luksusu posiadam raczej plebejski smak, któremu folguję podczas naszych pobytów w Warszawie.
Na ogół wybieramy prozaiczne restauracje z typowo polskimi potrawami, o które trudno w Szwecji. Raz tylko, aby uczcić urodziny brata, wybraliśmy się wspólnie na brunch do hotelu Bristol. Ilość potraw na bufetowym stole oszołomiła nas, nie sposób było popróbować wszystkiego, więc głównie sycyliśmy oczy widokiem. Niestety, pod wrażeniem tego nadmiaru zapomnieliśmy o kawiorze, o który należało się upomnieć. Restauracja nie chciała ryzykować, że postawiony na bufecie kawior będzie za szybko znikał.
Bristol był ekskluzywnym wyjątkiem, natomiast pierożki to powracająca i mile wyczekiwana atrakcja. W restauracji położonej u zbiegu Aleji Jerozolimskich i Nowego Światu oraz jej kilku filiach (poza hotelem nie wymieniam nazw, aby nie zostać posadzoną o reklamę lub antyreklamę) pierożki podawane są tak jak lubimy – na patelni, zarumienione na złoto i polane okrasą. Jadłospis restauracji jest ograniczony, ale kuszący: chleb ze smalcem i ogórkiem, żurek z jajkiem i kiełbasą i smażona kiełbasa z musztardą. Do posiłku wypijamy po kufelku piwa. Kiedy odwiedzamy restaurację w towarzystwie zamawiamy czasem coś mocniejszego. Specjalnością zakładu są drinki podawane w czterech szkaneczkach, w zagłębieniu na desce. Naszym faworytem jest Wściekły Pies, czyli wódka z sokiem malinowym i Tabasco w trzech barwnych warstwach.
Z drinkiem tym zapoznaliśmy się w beskidzkiej Wiśle podczas nostalgicznej wyprawy do miejsc, gdzie spędzałam w dzieciństwie wakacje. Odszukałam pensionat, w którym zwykliśmy się zatrzymywać. Zmienił się nie do poznania. Typową drewnianą willę w góralskim stylu z łamanym dachem krytym gontem, pokryto czerwoną blachą. Nie dodało jej to urody. W garażu, gdzie kiedyś przechowywano leżaki, otworzono Pub Alcatraz. Zaskoczona napisałam nawet na ten temat czterowiersz:
„Mijają nam lata,
szybko płynie czas.
Willi „Wrzos” już nie ma.
Jest Pub Alcatraz.”
W Pubie uraczono nas śledzikiem pod pierzynką z warstwą puszystej śmietany i zaproponowano do do tego Wściekłego psa. Była to nowość, więc na próbę zamówiliśmy minimalistyczną wersję drinka: Wściekłego Szczeniaczka. Muszę wspomnieć, że w Łodzi, w restauracji Polskie Jadło, podawano jeszcze inny wariant: Wściekłą Sukę, na bazie 70% alkoholu. Będąc mikrobiologiem ta moc etanolu kojarzy mi się z dezynfekcją, a nie drinkiem. Małżonek do tej pory żałuje, że nie spróbował.
W restauracji na MDM często umawiamy się z przyjaciółmi. Tam jadłospis jest o wiele bogatszy i każdego dnia promowane jest inne danie. Staramy się wybierać wtorki, kiedy za okazyjną cenę można delektować się smażonymi krewetkami na ostro. Kolega Małżonka zwykł tam zamawiać tatara ze wszystkimi dodatkami. Patrzę na to z zazdrością, bo bardzo lubiłam tatara, ale kiedyś zatrułam się potężną porcją nieświeżego mięsa i od tego czasu tatara nie jadam.
Podczas pobytów w Warszawie wielokrotnie mieszkaliśmy w pobliżu tej restauracji i jadaliśmy tam czasem śniadania. Za śmiesznie niską cenę podawano górę jajecznicy na boczku lub szynce, koszyczek chleba i dzbanek kawy. Staramy się siadać przy oknie na ogrzewanej zimą werandzie z widokiem na tętniący życiem Plac Konstytucji, tak inny od naszych codziennych, podmiejskich, sielskich widoków. Uśmiecham się wtedy sama do siebie, bo chodzi mi po głowie wierszyk, którym uraczył nas kiedyś kierowca taksówki:
„Gdy oczy masz jak chabry
i skłonność do prostytucji
każ wieźć się pod kandelabry
na Plac Konstytucji”.
W okolicy Starego Miasta mamy jeszcze jedną restaurację-faworytkę. Tam rozpoczynamy posiłek śledzikiem. Śledź i ogórek kiszony to silne pozycje polskiej gastronomii trudne do osiągnięcia za granicą. W Szwecji śledzia w oliwie trzeba przyrządzić samemu z solonych filetów dostępnych czasem przed Bożym Narodzeniem, albo kupić w polskim sklepie, jeżeli jest się szczęściarzem i ma się takowy w pobliżu. Do szwedzkiego śledzia w słodko-kwaśnej zalewie można się przyzwyczaić, ale z polskim, poza nazwą, ma niewiele wspólnego. W Polsce śledź to śledź – bardzo prozaiczne danie; w Szwecji jest on zwiastunem lata i jego białych nocy. To symboliczne danie spożywa się rytualnie podczas celebrowania święta Midsommar w dniu letniego przesilenia. Stół powinien stać na zewnątrz, wśród zieleni, najchętniej z widokiem na wodę, przystrojony bukietem polnych kwiatów, a na nim, w towarzystwie innych dań i obowiązkowego sznapsika, króluje śledź polany kwaśną śmietaną i posypany szczypiorkiem.
Po śledziowej przystawce Małżonek zwykł zamawiać swe ulubione danie – kotlet schabowy, a ja zadawalałam się specjalnością zakładu, smakowitą zapiekanką z pomidorów i szpinaku. Istniały jednak dwa powody do irytacji: płatna toaleta i brak jadłospisu po polsku. Restauracje pobierają czasem opłatę za toaletę od przygodnych przechodniów w potrzebie, ale nie od własnych gości. Tu płacili wszyscy. A na drzwiach restauracji wisiały jadłospisy tylko w obcych językach. Restauracja leży na szlaku turystycznym, ma wielu cudzoziemskich gości ale, bądź co bądź, jest polska. Po zwróceniu uwagi, następnym razem widniał już na drzwiach i polski jadłospis. Sprawa haraczu za toaletę pozostała niewyjaśniona.
Na Krakowskim Przedmieściu na przeciwko Uniwersytetu, jest mała restauracyjka specjalizująca się w daniach góralskich. Wpadamy tam często na smażone oscypki. Delicja! Polecam! Przypominają nam one pobyty w Zakopanym i lokalne smakołyki kuszące na każdym rogu. Ich lokalne nazwy budzą salwy śmiechu: panierowane piersi kurczaka to po góralsku poniewierane kurze cyce. W Zakopanym można jeść rydze z patelni bez względu na porę roku. Podają je w restauracji istniejącej już od 120 lat. Kiedyś mieściła się na Krupówkach na stylowej drewnianej werandzie, obecnie zmieniła lokum, a latem biesiaduje się w anonimowym ogródku. Podczas ostatniego letniego pobytu zerwał silny wiatr, może halny, i parasol nad stołem wyrwany z posad zawirował nam nad głowami szczęśliwie nie czyniąc szkody ani nam ani rydzom.
Mówiąc o polskim jedzeniu nie sposób pominąć barów mlecznych. Kiedyś było ich wiele, teraz pozostało zaledwie kilka. W rankingu elegancji zajmują jedno z ostatnich miejsc. Ich rolą nie jest dostarczenie gościom przeżyć estetycznych, tylko zapewnienie ekonomicznie słabej grupie pożywnego, smacznego a przede wszystkim taniego posiłku. Kiedy odwiedzamy bar mleczny, a robimy to przynajmniej raz podczas każdego pobytu, mam wyrzuty sumienia, ponieważ są one subwencjonowane przez państwo. Ale smak chrupiących placków kartoflanych prosto z patelni ucisza sumienie przynajmniej na czas konsumpcji. Małżonek zamawia naleśniki z serem i ze śmietaną. Jadał takowe za młodu i nadal z nostalgią rozkoszuje się ich smakiem. Kiedy opowiedział rodzinie o naleśnikach, spotkał sią z druzgoczącą krytyką. „Oszalałeś? Nie masz wstydu? Nie stać cię na lepszą restaurację?” A nobliwy krewny, który pewnie nigdy nie postawił nogi w barze mlecznym, wyraził to bardziej elegancko: „Jeśli nie zaczniesz odwiedzać lepszych restauracji, nigdy nie będziesz mieć z nich wspomnień”. Nie jesteśmy jedynymi, którzy doceniają smak barowych potraw. Kiedyś elegancka pani przy sąsiednim stoliku wyznała, że z łakomstwa często przychodzi tu na paszteciki i krokiety.
Czasem po dłuższym spacerze zachodzi potrzeba zaspokojenia pierwszego głodu. W tym celu odwiedziliśmy raz czy dwa barek w prestiżowym miejscu na przeciwko Bristolu. Za bezcen można było tam zjeść drobną zakąskę, śledzika, awanturkę, porcję pasztetu czy parówkę z musztardą. Żenujący był jednak wystrój lokalu. Kontuar straszył odrapaną politurą, a plastikowe popękane ze starości pokrycie barowych taboretów, odsłaniało białą, wełnistą materię, którą były wypchane. Ostatnio bar był nieczynny z powodu remontu całej nieruchomości. Oby zyskał na elegancji, jeśli kiedykolwiek się odrodzi.
Pierwszy głód można zaspokoić również pączkiem. Niegdyś pochłaniałam ptysie, eklerki, delektowałam się kremem sułtańskim, gdy byłam przy kasie, a dzień bez torcika WZ uważałam za stracony. Obecnie, odkąd cukier i tłuszcz zyskały sobie opinię śmiertelnych wrogów, robię to rzadko i z poczuciem winy. Idąc ulicą Chmielną ulegam jednak pokusie i w okienku fasady kupuję świeżego pączka. Smażone są na zapleczu i gorące wnoszone do sklepiku. Smakują bez porównania lepiej niż te z renomowanych cukierni. Na Chmielnej odkryłam kiedyś niewielki barek z prostymi garmażeryjnymi daniami. Zasłużył sobie na wzmiankę z powody smakowitego pasztetu domowego wyrobu. Niestety, podczas rozbudowy, restauracja w sąsiedztwie pochłonęła bezpowrotnie ten barek. Miał rację grecki filozof stwierdzając „panta rei”. Rzeczywistość stale się zmienia i nie zawsze na lepsze.
Na ulicy Puławskiej od lat istnieje lodziarnia Zielona Budka. Dla naszej generacji jest to kultowa nazwa chociaż z budką ma obecnie niewiele wspólnego. Niegdyś lody miały tam niepowtarzalny smak, prawdopodobne dlatego, że zawierały tylko naturalne, podstawowe ingrediencje, bez proszku jajecznego, stabilizatorów, sztucznych barwników i syntetycznego aromatu. Zielona Budka zmieniła oblicze – jest cukiernią, kawiarnią i lodziarnią. Zamawiam tam czasem filiżankę gorącej czekolady z kulką lodów dla kontrastu i waflową rurkę z bitą śmietaną, która nadal smakuje jak kiedyś.
Jeśli wspomniałam czekoladę, nie sposób pominąć pijalni czekolady u Wedla. Staroświeckie wnętrze i pałacowy wystój wewnętrznej sali, przenosiło gościa w inną epokę, w inny świat. Czekolada była gęsta i tak gorąca, że należało ją pić powoli, po łyżeczce. Już po kilku łykach czuło się smakową euforię. Parę lat temu zaprosiłam tam moje bratanice, wtedy jeszcze podlotki, aby poznały inne smaki i wnętrze niż w najbliższym McDonaldzie. Rozczarowałam się. Lokal przebudowano, pałacowej sali nie było, a czekoladę, mniej aromatyczną, jakby rozwodnioną, podano ledwie letnią. Ale dziewczynki były zadowolone.
Najchętniej jadam w Polsce tradycyjne potrawy, ale czasem robię wyjątek. Kulinarna globalizacja stwarza nowe pokusy. Taką była deska włoskich wędlin i serów, przy której spędziłam z przyjaciółką przedpołudnie. Ingrediencje wybierał gość. Szynka parmeńska, salami Felino, gorgonzola i koktajlowe pomidorki smakowały wybornie zapijane popularnym Proseco.
Mój przegląd gastronomicznych przybytków jest niepełny i fragmentaryczny, ale okazji by jeść w Polsce poza domem jest niewiele – rodzina i przyjaciele niemal codziennie zapraszają nas na domowe biesiady.
Teresa Urban