Lubię czytać Andrzeja Szmilichowskiego. Jego nasłuch świata, to jak penetruje to co nieoczywiste, jest mi bliskie. Podziwiam go za to, że z intelektualnym samozaparciem drąży glebę znaczeń, czujny przy tym by nie dać się złapać w pułapkę łatwych ślizgów przez symbole i sensy.
Ma naturalną potrzebę wysławiania się, ma ogromną łatwość pisania. Pozwala mu ona rejestrować wnikliwe myśli, które produkuje na pęczki ale i zachęca do nadmiaru słów. Szmilichowski zręcznie żongluje metaforami i aforyzmami, nie unikając soczystości wypowiedzi. Ma przy tym muzyczne poczucie rytmu Jordana. Ile by słów naddatku nam nie zaoferował, z lubością podążam tropem jego powagi ale i jego zabawy: w słowa, znaczenia, narracje.
Nie wstydzi się egzaltacji. Nie wchodzi do jednej rzeki, zanurza się w wielu strumieniach świadomości, a że ma dar relokacji i jasnowidzenia, to owoce jego wyobraźni a i liczne doświadczenia potrafi nam zgrabnie przekazać nanosząc na papier kolejne robaczki liter.
W znakomitej przedmowie do jego ostatniej książki „Fragment większej całości” Małgorzata Szafrańska pisze:
Jest utkana ze wspomnień, okruchów autobiografii, snów, wierszy, przeżyć wizyjnych, doświadczeń w pracy jasnowidza.(…) Autor w teraźniejszy zapis wmieszał stare notatki i dawne zapisy liryczne, pokazując tym samym aktualność przeszłości, która nie daje się ani wchłonąć ani przezwyciężyć(…) Autor, osaczony przez autobiografię, która sam poniekąd stwarza na nowo, selekcjonując fakty, nazywając je i oceniając, pyta: jak żyć?
Zaiste, brzmi to groźnie.
Bez obaw. Jest fascynująco.
Przesłanie autora, adresowane zwłaszcza do ludzi już niemłodych, jest proste:
„Utrzymuj radość i pogodę ducha, a nowe skrzydła ci wyrosną. Tylko latanie musisz sobie przypomnieć”. (s.24).
Autor wiele mówi o starości, jest niczym Paolo Sorrentino w znakomitym filmie ukrytym pod tytułem „Młodość.” Starość jako taka, Szmlichowskiego nie powala, nie przestrasza, potrafi się nią bawić w … młodość. Choć o młodzieńczą egzaltację trudno, z braku… laku.
Dużo w jego pisaniu jest o Bogu. Nie bez kozery czerpie z Borucha Spinozy, ceni jego umowę z Bogiem, który mówi Boruchowi:
„Chcę żebyś poszedł w świat i cieszył się swoim życiem. (…) Przestań we mnie wierzyć ! Wiara to wyobrażanie sobie a ja nie chcę żebyś we mnie wierzył, chcę byś mnie czuł. (…). Jeśli chcesz mnie chwalić, wyraź to radością z istnienia! Bądź wierny sobie”. (s.28 i 29)
I co na to dictum Borucha nasz teolog Andrzej?
Ano powiada tak:
„Jak się czyta takie słowa, to człowiek czuje się jak po burzy, kiedy ozon w powietrzu buszuje.” ( s.29)
Mistrz Andrzej, jak przystało na „emerytowanego teologa”, zmaga się z wiarą i niewiarą. Powiada: „Nie wierzyć można na różne sposoby, ateizm ateizmowi nierówny. Jak wiara wierze”. (s.116). I konstatuje za Leszkiem Kołakowskim:
„Religia jest sposobem, w jaki człowiek aprobuje życie jako nieuchronną porażkę.” ( s.117)
Lubię czytać ludzi, którzy nie wytykają mi braku jedynie słusznego wyjścia z mojej osobistej matni wiary i niewiary. I nie dają mi do zrozumienia, że widocznie nie dostąpiłem łaski w postaci mocy zawierzenia.
Autor Andrzej chętnie dzieli się z Czytelnikiem swoimi rozmyślaniami. Optymizm, pesymizm, prawo i jego naruszanie, szukanie prawdy, sens i zwątpienie, … name it. Pisze mądrze, dosadnie, choć czasem, na tkaninę mowy potoczystej nawleka komunały, wytacza głazy natręctwa filozofa wieczorową porą – ale co tam! Czyni to wiarygodnie i zgrabnie, komunikuje się ze mną tak bym i ja potrafił wybić się z marazmu bezmyśli i mógł zabrać się z tym pociągiem. Dzięki Autorze za dodawanie otuchy w moich staraniach, by dociec prawdy.
Dociec się nie da, dociekać trzeba.
Andrzej Szmilichowski jest naturalnym filozofem. To znaczy, że jego sposób oglądu świata automatycznie jest nastawiony na kwestie podstawowe.
”Myślę sobie tak, jeżeli musiałbym się za czymś opowiedzieć, to jestem za harmonią. Niestety na świecie przeważa gen zniszczenia, burzymy i rozwalamy, ale potem nadchodzi odrodzenie – i to jest ten krok do przodu…Przychodzi nowe i czasem nawet jest dobre”. (s.37)
No właśnie – czasem. I tylko na pewien czas.
Jest zręcznym erudytą, bawi nas wtrąconymi w tekst książki felietonami o Bogu, naturze, sensie i sensie po sensie, o radości i smutku, anegdotami ze swego życia, dba o to, żeby czytelnik nie czuł się zanadto przeciążony powagą poruszanych spraw zasadniczych.
Naturalny filozof i do tego intelektualny showman. Brawo!
I wie, co znaczy trzymać styl.
„Chodzi o styl wypowiedzi, ponieważ autentyczność to śmieszna utopia. Styl to szminka, którą autor pociąga w jednym miejscu mocniej, w innym lżej”. (s.62)
I słusznie, no bo jakże inaczej. Tak zwane prawdziwe pisanie o sobie nie istnieje. Można co najwyżej kreować siebie, można to jednak czynić w dobrej wierze i z szacunkiem do Czytelnika, jak u naszego Andrzeja. I to jest dobry styl.
Autor trzyma styl i… epatuje. Też zgrabnie. Pisze wiersze, wplata anegdoty, wywodzi, zwodzi, przewodzi, formuje swoistą ikebanę, pełną kwiatków z jego długiego życia, a i ze skarbnicy swojej twórczości.
Dba o autokreację, to normalne, ważne jednak, że nie wymądrza się przed nami. Spolegliwie toczy opowieść o sobie, o swoim życiu. Nie chłoszcze nas z katedry wiedzy przepastnej, nie ćwiczy na nas moralitetów, uczula za to na piękno i dzieli się swoimi rozterkami, ujawnia co go przeraża, ale i co olśniewa.
Jest Jordanem z wyostrzonym uchem na piękno muzyki świata, jest Andrzejem, który pochyla się nad słabością człowieka i człowieczeństwa, mówi nam to, co wspaniale słowami pieśni wyraził Leonard Cohen w refrenie do songu Anthem:
Ring the bells that still can ring.
Forget your perfect offering.
There is a crack, a crack, in everything.
That’s how the light gets in.
Jest optymistą. Ano, tylko gruntowany pesymista może być wiarygodnym optymistą. Pesymista w rozumieniu naszych szans tu, na Ziemi, optymista w kwestii widoków na Potem. Niereligijne one, nie ortodoksyjne, sam żałuję, że nie potrafię być aż tak optymistycznym pesymistą.
Mówi do nas:
„Robię pół kroku w półmroku, ale niczego się nie obawiam – to w końcu mój półmrok (…) Nie ma na Ziemi nic bardziej wspólnego, jaka stopniowe zanikanie życia. Co jest dramatycznym, ale zarazem trochę śmiesznym paradoksem, ponieważ w ten sposób zbliżamy się krok po kroku ku odkryciu tajemnicy, której poznania tak się boimy”. (s.71 )
Mistrz Andrzej jest dogłębny, kiedy mówi o esencji życia, kiedy bierze się za bary z sensem i miota się pośród bezsensów. Swoje rozważania filozoficzne konkluduje śmiałą myślą, będącą zwycięstwem prostoty możliwej tylko wtedy, kiedy człowiek dostatecznie długo supła komplikacje próbując się z nich zarazem wyplątać:
„Uwaga! Małe decyzje są ogromnie ważne. To one zmieniają życie!”. (s.71)
Siadłem z wrażenia, chociaż już siedziałem.
Mistrz Andrzej jest myślicielem, prozaikiem, felietonistą, muzykiem. Cóż, jest po prostu Artystą. Kto wie, może i jego zdolności wizjonerskie i translokacyjne pomagają mu w znajdowaniu ”kominów” do udanych wznoszeń jego intelektualnego szybowca.
Kiedy politykuje, znaczy, kiedy felietonuje na sposób politykierski, choć mi bliski w poglądach, to jakby nie dbał o głębię. Wali frazesami i kliszami znanymi nam z tzw. opozycyjnych mediów. Obrzydza go ”pisiorstwo” jako postawa mentalna i dobrze, jego komentarze nie wnoszą jednak niczego nowego w to, co nas gryzie w polskiej rzeczywistości. Z pewnością są to jednak szczere odczucia i przemyślenia, dlatego i w tym mu przyklaskuję.
Jak nas zapewnia w książce, nie czuje się wrosły w szwedzkość, to też rozumiem. Mieszka w wielkim mieście, coraz bardziej kosmopolitycznym, i to dla człowieka z zewnątrz jest dobre. Dzięki temu zachowuje niezależność na wszystkich planach. Zapewne zdaje sobie sprawę i z tego, że jego polskość, którą w sobie pielęgnuje, jest… sztokholmska. Nie szwedzka – sztokholmska. My, przybyli z zagranicy mieszczanie tego miasta, rozumiemy się w tej kwestii.
Mimo niezmiernej ilości poruszonych wątków w książce, Autor nie próbuje mi wykazać swoich „jedynie słusznych poglądów na wszystko” (parafraza tekstu Leszka Kołakowskiego). Prowadzi mnie na spacer przez zasadzki, znaczy się, poprzez zasadnicze kwestie, spacernik to jednak miły, czuję, że jesteśmy uwięzieni w tym samym ośrodku odosobnienia.
Jest w książce genialny fragment (jeden z wielu), kiedy Autor podsuwa nam na tacy niekonsekwencje formujące nasze bytowanie Ludzi Zachodu:
„Patrząc na Manhattan od strony oceanu, widzimy ściśnięte na niewielkiej przestrzeni, stojące jeden przy drugim ogromne wieżowce, a wokół rozpościerają się mało zaludnione przestrzenie. W Nowym Jorku już prawie nie sposób żyć, a mimo to ciągną tam tłumy. Człowiek stworzył molocha, który go pożera, staliśmy się w jednej osobie kapo i więźniem, myśliwym i jego ofiarą tancerzem i tańcem, koniem i wozem”. (s.120).
Niby się to wszystko wie, ale jak pięknie to podane pod piórem Autora Andrzeja. Tym bardziej, że zaraz dalej pisze:
„Co mi po wysokim myśleniu? W Tybecie ludzie potrafią siedzieć naprzeciw siebie godzinami w milczeniu. (…) Jedna z najstarszych indyjskich mantr każe zaklaskać jedną ręką. Podobno rozwiązaniem tego pozornego paradoksu jest rozwarstwienie ciszy.” (s.121)
Rozwarstwienie ciszy.
Moja głowa tego nie rozwiąże, ale, ale …chyba słyszę to… Hania Rani na ścieżce dźwiękowej do filmu o Giacomettim…
Mistrzu Andrzeju! Piszesz:
„Chwila, tylko chwila bieżąca się liczy! Ma swoją wagę i swoje wyzwanie. Bo „za chwilę” będziesz już kim innym, aktorem w innej scenie baletu świata, który się nieustannie przeistacza… (s.140)
Zaraz potem dodajesz:
„I czasem jest pięknie, a czasem niepięknie.” (s.140)
Drogi Autorze! Idąc Twoim tropem znów się chce zaintonować hymn Carpe Diem, wejść w taneczny krok greckiego zaibekiko… A co!
I genialne zdanie:
„Sensem życia jest samo życie. Punkt!”. ( s.193)
Za ten passus i za piękne słowa o uroku naszego Sztokholmu, cmokam w policzki z dubeltówy.
Fragmentuj nam dalej swoją większą całość, Autorze Spolegliwy!
Zygmunt Barczyk
Fragment większej całości. Moje życie jako Andrzej Szmilichowski Jordan. Polonica, Stockholm 2023, s.204