Wyspy Zielonego Przylądka były dla nas długo terra incognita. Turystyka rozwijała się tam opornie, głównie na skutek braku wody pitnej. W końcu zainwestowano w odsalanie wody morskiej. Pierwszą wyspą jaką odwiedziliśmy było Sa͂o Vincente. Dzień spędzony w urokliwej miejscowości Mindelo pozostanie na zawsze w mej pamięci. Słońce, ciepłe morze bez fal, od których chroniła plażę sąsiednia wyspa, kieliszek wina verde, lokalnego specjału, w restauracji z widokiem, więcej nie trzeba, aby poczuć się szczęśliwym.
Zachęceni urokami Mindelo wybraliśmy się na wyspę Sal spodziewając się podobnych wrażeń. Sal, co znaczy sól po portugalsku słynęła z kopalni soli i solanek. Ciekawostką jest fakt, że lotnisko na Sal, zbudowane już w 1939 roku, służyło włoskim pilotom do tankowania w drodze do Południowej Ameryki. Zamówiliśmy hotel w miasteczku Santa Maria. Małżonek nie lubi trwonić pieniędzy na luksusy i hotel był średniej kategorii. Śniadanie wchodziło w cenę. Kiedy jestem w dobrym humorze nazywam Małżonka oszczędnym, a kiedy jestem zła – skąpym. Wieczorami jadaliśmy w restauracjach, ale wszystko smakowało podobnie na skutek ogromnej ilości czosnku.
Już następnego dnia po przyjeździe wyruszyliśmy na zwiedzanie wyspy. Zabudowa szybko się skończyła. I co ujrzeliśmy? Jak wzrokiem sięgnąć sucha, spękana ziemia porośnięta karłowatymi krzaczkami na których tu i ówdzie powiewały plastikowe torebki. Powędrowaliśmy w stronę wybrzeża. Może plaża zrekompensuje poprzedni, deprymujący widok? Pasmo białego piasku spłukiwały wzburzone fale. O kąpieli nie było mowy. Popływaliśmy po powrocie w hotelowym baseniku. Mijając po drodze inny hotel wdaliśmy się w rozmowę z paniami na tarasie. ”Zazdrościmy wam. Zostajecie tylko tydzień, a my musimy się tu mordować przez całe dwa tygodnie”.
Będąc na plaży dostrzegliśmy na horyzoncie zarysy jakiejś budowli przypominającej zamek z wieżami. Wyjaśniono nam, że jest to luksusowy hotel i następnego dnia stał się on celem wyprawy. Przy hotelu wybrzeże zmieniło charakter. Pojawiły się niewielkie pagórki porośnięte zielenią. Morze było spokojniejsze, ale mimo to na wieżyczce ratownika łopotała czerwona flaga. Do hotelu wpuszczano tylko rezydentów. Na podobieństwo prawdziwego zamku, hotel był nie do zdobycia. Udało nam się jednak prześlizgnąć tylnym wejściem bez kontroli. Gigantyczny basen miał leżanki częściowo zanurzone w wodzie. Plażowicze relaksowali się w fotelach na ręcznikach łososiowej barwy. Natychmiast natknęliśmy się na rodaka. Są Polacy, którym stopa życiowa bardzo się poprawiła. Oczywiście zaproponował, że zaprosi nas na drinka. Oczekiwaliśmy, że zamówi coś z baru gdyż hotel miał all inclusive. Ale nie! Przyniósł butelkę własnego koniaku. ”Typowy polski snob” – pomyślałam sobie. Nie wystarcza mu to, co zapewnia hotel. Dopiero po pewnym czasie doznałam olśnienia. Nie należy częstować gości z zewnątrz darmowymi hotelowymi napojami. Pamiętam że sama, w podobnej sytuacji, zamówiłam płatne drinki dla naszych gości. Rodak wykazał się godną podziwu uczciwością.
Kilkaset metrów od miasta, na wschód od plaży, znajduje się cmentarzysko muszli. Powstało ono w sposób naturalny, nie wiadomo dlaczego akurat w tym miejscu. Silne fale uszkadzają muszle. Trudno znaleźć niezerodowane okazy. Kilka muszli w dobrym stanie pojechało z nami do domu i teraz zdobią półeczkę w łazience.
Nadszedł dzień wyjazdu. Było pochmurno wbrew przekonaniu, że na wyspach Zielonego Przylądka zawsze świeci słońce. Kiedy nadjechała taksówka, która miała nas zawieźć na lotnisko, spadło kilka kropli deszczu. Kierowca, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, włączył wycieraczki przedniej szyby. Było to wiele lat przed anomaliami klimatycznymi wywołanymi globalnym ociepleniem.
Nie polecam nikomu wycieczki na Sal, chyba że prosto do ekskluzywnego zamczyska z all inclusive.
Teresa Urban
”Opisywanie jest jak używanie – niszczy; ścierają się kolory, kanty tracą ostrość, w końcu to, co opisane, zaczyna blaknąć, zanikać. Dotyczy to zwłaszcza miejsc. Ogromnych spustoszeń dokonała literatura przewodnikowa, to była inwazja, epidemia. Bedekery zniszczyły większą część planety na zawsze; wydane w milionach egzemplarzy, w wielu językach, osłabiły miejsca, przyszpiliły je, nazwały i zatarły kontury.”