Po obejrzeniu konwencji PiS-u, która odbyła się 1 października 2023 roku w katowickim Spodku nasuwa się kilka pytań dotyczących nie tylko tej kompromitującej imprezy. Czy ostatnie wyczyny propagandowo-retoryczne PiS-u potrafią utrzymać tak wysoką falę emocji i populizmu wśród polskich wyborców jak ta, która wyniosła tę partię do władzy? Czy trwająca kampania oszczerstw a także wynikająca z niej degradacja najwyższych urzędów państwowych i polskiej polityki wystarczą by wyborcy dostrzegli o co tej partii właściwie chodzi?
Tysiące białoczerwonych chorągiewek jakby ilość przekładała się na jakość. Znudzone twarze uczestników. Niektórzy widząc kamerę dyskretnie zasłaniają się trzymanymi chorągiewkami. Prezes siedzący w pierwszym rzędzie z kwaśną miną, na której malował się wyraz zniechęcenia, rzadziej niezadowolonej aprobaty (tak, prezes tak umie). Nawet wystąpienie Dominika Tarczyńskiego go nie ożywiło. W przyciasnym garniturze wskazującym na niezłe diety europoseł Tarczyński, który już w poprzednich wyborach skazany został za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, wniósł na scenę solidną, grubą deskę z pytaniami referendum i zaczął straszyć najpierw bardzo strasznymi imigrantami z Lampedusy (pokazał zdjęcie łodzi wypełnionej po brzegi), a potem straszył, że opozycja zabierze wszystkie podarki, którymi jego partia sypała przed każdymi wyborami. Na końcu straszył jeszcze bardziej mówiąc, że wniesioną przez niego dechą opozycja będzie bić nie ich – funkcjonariuszy PiS-u, ale wiernych im wyborców. – ”Oni nie idą po nas – przekonywał – oni idą po Was!”
Temperaturę próbował podgrzać premier Morawiecki, który jak oficer prowadzący odpowiednich służb wymachiwał „teczką Tuska” i straszył jej zawartością. Jakby zapomniał, że to już za rządów PiS-u nie tacy specjaliści gnębili byłego premiera donosami, pozwami oraz wielogodzinnymi przesłuchaniami. Nie wątpię, że gdyby coś znaleźli, to Morawiecki nie machałby teczką, ale nakazem aresztowania (podpisanym obiema rękami przez Ziobrę).
Pani Marszałek Witek, mimo że miała za zadanie pokazać kobiecą twarz reżimu też zaczęła straszyć. Jako była nauczycielka była zatrwożona wychowaniem polskich dzieci, które biorą udział w protestach antyrządowych i bez reform ministra Czarnka skoczą nam do gardeł. Nie zapomniała jednak podziękować PiS-owskim panom, za to, że bronią polskich kobiet i że pozwalają im działać na równych prawach. Na wszelki wypadek dodała jednak: „Nasza siła w naszej delikatności, uśmiechu, empatii” deklarując jednoczenie, że kobiety nie zamierzają się z panami ścigać…
Na końcu, oczywiście, wystąpienie Prezesa, który swoim zwyczajem starał się wywołać jak największą trwogę… Kto zgadnie przed czym? Tak, dobrze! Przed perfidnym, niepolskim i przebiegłym systemem Tuska, którego powrót oznaczałby wszystkie plagi razem wzięte. Tego już naprawdę nikt nie słuchał, a nawet znaleźli się odważni, którzy – o zgrozo – opuszczali dyskretnie widownię. Jakby dotarło do nich, że to przemówienie świadczyło bardziej o manii prześladowczej prezesa niż o diabolicznym charakterze i postępkach „politycznego męża Merkel” (jak o Donaldzie Tusku wcześniej mówił premier Morawiecki).
Morze ospale falujących chorągiewek. Niezbyt entuzjastyczne okrzyki uruchamiane na rozkazy spikerów starały się ożywić salę. Nawet bęben nie pomógł. Gdzieś tam mignęła twarz Kałuży. Blady Macierewicz milczał, ale jego wzrok mówił wszystko. Nie widziałem Mejzy więc nie będę kłamał, że był na sali. Bochenek dwoił się i kroił, ale i tak wypadło sztucznie. Siedzącej masie brakowało zapału i energii. Czy to zjazd PiS-u czy PZPR-u? – przeleciało mi w pewnym momencie przez głowę – to już nawet nie schyłkowy Gierek – to końcowy Kania.
Analizując w 2018 roku język PiS-u stwierdziłem, że jego użytkownik stara się przede wszystkim o spowodowanie zwarcia, spięcia, po którym gaśnie światło. Celem tego jest unieszkodliwienie innych, konkurencyjnych sposobów mówienia i myślenia. Użytkownik ten odcina się zarówno od doświadczenia, jak i od rozumowania. Jeszcze przed rozmową, z góry, decyduje się być impregnowany na argumenty, które mu nie odpowiadają. W przeciwieństwie do osoby przyzwyczajonej do racjonalnej rozmowy, powołuje się na „wyższe cele” (godność, wiara, duma narodowa itd.) a nie na możliwe do skontrolowania fakty. W ten sposób podważa ewentualne wnioski każdej dyskusji. W języku tym do głosu dochodzą nie tyle poglądy co instynkty, emocje, uprzedzenia, stereotypy, antypatie czy odczucia (np. wrogości, niechęci). Stąd tak częste występowanie inwektyw oraz ciągłe ich powtarzanie. Stąd wywoływanie w odbiorcach strachu i sięganie po niemożliwe do zweryfikowania zagrożenia. To, co istotne kończy się dla użytkownika języka PiS-u tam, gdzie zaczyna się oparty na argumentach sensowny dialog. W ten sposób uruchamiane zostają głębokie pokłady niechęci, wrogości oraz odwróconej wiary i wtedy sięga się po najbrutalniejsze porównania i obelgi (a ostatnio nawet rękoczyny). Albowiem nie chodzi tu o przekonanie adwersarza, ale o jego ośmieszenie, oczernienie, zdeprecjonowanie jego argumentów przy pomocy każdego dostępnego środka nie zważając na uczciwość intelektualną. Mimo to, nie należy takiego używania języka uważać za irracjonalne. Ono jest – jak pisałem – antyracjonalne. Chodzi o świadome wyeliminowanie większości normalnych funkcji języka (np. poznawczą), aby stworzyć retoryczną broń, która przekształca go w antyjęzyk.
W 2023 roku, po pięciu latach rządów PiS, warto dlatego zapytać: czy aby po latach używania przez rządzącą partię antyjęzyka, instynkty i emocje nie wzięły górę nad racjonalną strategią i spuściły z łańcucha prawdziwe zacietrzewienie, nienawiść i zapalczywość? Czy użytkownicy antyjęzyka nie przekroczyli czerwonej linii rozsądku w szczuciu dla samego szczucia, straszeniu dla straszenia, opluwaniu dla opluwania, zapominając o tak ważnych w rządzeniu krajem rzeczach jak dobro wspólne czy dobro państwa? Sporadyczne używanie antyjęzyka przez użytkownika będącego w opozycji politycznej bywa w praktyce wybaczalne (choć naganne). Natomiast w pozycji rządzącego, który trzyma stery państwowe w swoich rękach i odpowiada za bezpieczeństwo całego kraju, systematyczne jego używanie prowadzi do zatarcia się linii dzielącej partyjną propagandę od dyskursu państwowego. Jest to podobnie niedopuszczalne jak zatarcie się w obecnej kampanii wyborczej granicy między pieniędzmi rządzącej partii i pieniędzmi państwa.
Polityka państwowa, przestaje być wtedy odpowiedzialną polityką organów do tego powołanych, stając się antypolityką. Przynajmniej w tradycyjnym rozumieniu polityki jako sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. Bowiem czym innym jest atak przedstawicieli najwyższych urzędów państwowych (w tym premiera i prezydenta) na powołanie i istotę sztuki (film Agnieszki Holland)? Czym jest drastyczna zmiana stanowiska wobec Ukrainy w naszej sytuacji geopolitycznej? Będący akurat w największej potrzebie, broniący nas sąsiad, stał się nagle wrogiem obecnego polskiego rządu. Nieobecność polskiego ministra spraw zagranicznych na szczycie 27 państw w Kijowie i jego mętne wyjaśnienia o „dekoniunkturze” w relacjach z Ukrainą to dowód kompletnego oderwania się od rzeczywistości. Albo…?
Albo chodzi tutaj o instynkt samozachowawczy, czyli w dalszym ciągu o racjonalne stawianie na siebie a nie na polską rację stanu. To tłumaczy drastyczną zmianę polityki zagranicznej państwa dokonaną po to, by przysporzyć rządzącym głosów antyukraińsko nastawionych wyborców. Tak więc nie mamy do czynienia z afektem i utratą rozumu (choć w niektórych przypadkach to się zdarza). Antyjęzyk zamienił się/doczekał się swojego praktycznego odpowiednika – antypolityki. Do niej, oprócz wspomnianej deprecjacji statusu państwa polskiego i jego urzędów, zaliczyć można obecną politykę antyniemiecką, antyunijną a ostatnio antyukraińską, co izoluje nas od większości sąsiadów i od całej Europy. Przywódcy i stratedzy PiS-u przekroczyli zatem próg, za którym przestali interesować się racją państwową i odpowiedzialnością za kraj, za jego finanse i jego bezpieczeństwo. Wybrali interesy partyjne (czytaj: własne), mimo zdawania sobie sprawy ze szkód jakie to wyrządza dobru państwa i narodu. To właśnie jest kwintesencją antypolityki. Straszą więc, bo sami się boją… ale czy strach przed przegraniem wyborów usprawiedliwia cyniczne podgrzewanie kampanii oszczerstw i zdradę racji stanu? Przypomnę w tym kontekście, że w razie porażki rządzących czeka nie tylko utrata stanowisk – rząd się sam wyżywi (miliony Morawieckiego). Czeka ich publiczne rozliczenie, Trybunał Stan, kary więzienia za łamanie prawa, za nadużycia państwowych pieniędzy i polityczną korupcję. Tonący brzydko się chwyta…
Wracając do początkowego pytania: czy obecna brutalna kampania wyborcza rządzących potrafi zmobilizować polskich wyborców, napompować ich wystarczająco złymi emocjami, wlać w nich tyle gniewu i złości, że zagłosują po raz kolejny na PiS?
Mam nadzieję, że nie, że po latach szczucia na Polaków Gorszego Sortu, Brukselskich Zdrajców, na Zwykłych Zdrajców, Niemców i ich Pociotków, na Imigrantów, na Elity, na Rudych, na Sędziów, na Lekarzy, na Ślązaków, na Inteligentów, na LGBT, na Kobiety, na Orkiestrę Świątecznej Pomocy, na Sztukę i na Celebrytów, na Ukrainę (listę można wydłużać) – zaczyna im brakować prawdziwych czy urojonych wrogów… Kaczyński i jego stratedzy wyczerpali magazyn najgorszych emocji. Stają się powtarzalną i nudną, groteskowo śmieszną, a przy tym wysoce nieodpowiedzialną, partią prowadzącą antypaństwową politykę w imię własnych interesów.
Janusz Korek