Trudno inaczej nazwać to, czym stała się Polska pod rządami Jarosława Kaczyńskiego. Przy okazji powiadamiam, że zaprzestałem używać niekompatybilnej z działalnością nazwy partii „Prawo i Sprawiedliwość”, bowiem jest to tylko autorski zbiór osobników spod ciemnej gwiazdy, skomponowany przez prezesa wszystkich prezesów.
Zakończył się krwawy bój o tak zwane „biorące” miejsca. Czas, kiedy każdy niedoniosek Kaczyńskiego, pragnął spełnić marzenie życia i zostać „jedynką”. Była to walka na śmierć i życie, nieporównywalna z rywalizacją w innych partiach, albowiem luminarze Kaczyńskiego są najczęściej ludźmi wszędzie indziej po prostu niezatrudnialnymi.
To jeszcze pół biedy i choć z trudem, ale można by wybaczyć. Każdy jest kowalem własnego losu i realizatorem swoich ambicji. Natomiast społeczeństwu – dorosłym Polkom i Polakom posiadającym prawo wyborcze – wybaczyć ich tragiczną ciemnotę nie sposób. Polski dzisiejszy wyborca to skupisko ludzi o tragicznie wysokim procencie nieoczytania, pozbawiony – jak się wydaje – ambicji rozwoju. Jak podaje profesor Radosław Markowski (tytuł zaczerpnięty z publikacji profesora), z około pięciu-sześciu milionów elektoratu sprzyjającego rządzącym, 80 procent przyznaje się, że nie miało w ciągu roku w ręku ani jednej książki!
Cóż, ludziom wypranym z zainteresowań najwyraźniej wystarcza bylejakość polityków, ludzi nieciekawych i wypranych z jakichkolwiek pomysłów, w zamian za to chciwych i napompowanych po rzęsy pychą.
Tę elitę budował przez osiem lat, przy aktywnym współudziale zapyziałego i kompletnie pozbawionego poziomu Kościoła, prowincjonalny do bólu samotny człowiek z Żoliborza, przez niektórych uważany za farbowanego lisa – patrz dziennikarz śledczy Tomasz Piątek.
Polska znajduje się w szczególnym czasie i nie pora na niuansowanie Polaków i poszukiwanie ich miejsca w europejskich czy światowych rankingach. Toczona jest (i nie ma w tych słowach przesady) wojna na śmierć i życie. Powinni o tym pamiętać wszyscy obywatele, którym Kraj i jego status jest drogi, a szczególnie symetryści rozmaitego autorament.
Nie wierzę w istnienie świadomej „milczącej większości” – to tylko wygodne uproszczenie dla jednych, a parawan dla drugich. Są wartości, których należy bronić za wszelką cenę, inaczej zostaną ostatecznie podeptane. Gdyby owa milcząca większość istniała, prezydentem nie zostałby Andrzej Duda, któremu drogę do pałacu utorowały zagony po Kraju z bzdurnym hasłem „Polska w ruinie”.
Cóż tu dodać? Można dyskutować z oponentami obwarowanymi różnymi politycznymi fortyfikacjami w nieskończoność, ale prawda pozostaje jedna – ludzie w większości nie są mądrzy.
Andrzej Szmilichowski