Moja podróż do Szwecji

Moja droga do Szwecji zaczęła się na początku lat 50-tych. Miałam chyba ze trzy lata, kiedy wróciłam podniecona z przedszkola. – Mamo, tato, widziałam Żydówkę, pochwaliłam się zdyszana na progu. Okazało się, że pani przedszkolanka wskazała jakąś kobietę swojej grupie na spacerze i poinformowała nas: – Tu idzie Żydówka.

Tata zapytał: – Czy chcesz zobaczyć jeszcze jedną? To podejdź do lustra. Podeszłam i zdumiona powiedziałam, widzę siebie. Tata na to: – Ty jesteś Żydówką. – A ty tato, a mama, a moja siostra? – zapytałam zaniepokojona. Tata odpowiedział że cała nasza rodzina to Żydzi. Potem zaczęłam pytać o paru znajomych – tu również dostałam potwierdzenie. Tak się złożyło, że większość przyjaciół domu to byli Żydzi. Mieli podobne, koszmarne doświadczenia z czasów wojny, łatwiej się rozumieli, często zastępowali sobie nawzajem nieistniejące już, wymordowane w czasie wojny, rodziny. Ponieważ większość ludzi w naszym otoczeni, ciocie, wujkowie, dzieci to byli Żydzi, zrozumiałam, że bycie Żydówką nie jest niczym okropnym i się uspokoiłam.

Tu chcę dodać, że mój tata miał duże szczęście –jeżeli można tak powiedzieć o człowieku, który sam przeszedł przez piekło wojny, ale z bronią w ręku i ratując życie jako lekarz. Mój Tata miał dwóch braci i siostrę, jego ojciec na szczęście zmarł normalną śmiercią przed wojną. Jego matka zginęła w getcie, jak wielu innych. Mój ojciec był w Armii Czerwonej, jego jeden brat był w AK na fałszywych papierach, siostra – która jeszcze przed wojną wyszła za Polaka, oficera polskiej armii i wyglądała jak typowa Polka z obrazka, długie blond włosy, niebieskie oczy – ukrywała się na wsi ze swoją córką, a drugi brat ożeniony z Polką mieszkał  w swoim przedwojennym mieszkaniu z żoną i córeczką. Cała kamienica wiedziała kim jest, ale nikt nie ruszył palcem, żeby mu zaszkodzić. Moja mama nie miała takiego szczęścia. Straciła w czasie wojny oboje rodziców i swoich trzech braci. Dwóch było już dorosłych, mieli rodziny, dzieci. Wszyscy zginęli. Jak się wojna skończyła moja mama wiedziała, że jest sama na świecie. Później okazało się, że jej dwie kuzynki też przeżyły wojnę.

Kiedy miałam 6 lat, leżałam w zakaźnym szpitalu chora na dyfteryt. Ponieważ rodzice mieli przyjaciół w Izraelu dostawaliśmy czasem paczki, pomarańcze, długopisy, lalkę, która otwierała oczy. Ta lalka była ze mną w szpitalu. Rodzice odwiedzając mnie zobaczyli,  że mam zapłakane oczy, zapytali dlaczego. Odpowiedziałam, że jak dzieci pytały skąd ta lalka, to odpowiedziałam “z Izraela”. Dzieci zaczęły mnie wtedy przezywać. Byłam najmłodszą i najmniejszą na sali, odwracałam się do ściany i płakałam.

Pamiętam mojego nauczyciela polskiego w liceum, który czytał nam na głos swoje pamiętniki, jak pomagał „żydziętom” w czasie okupacji. To sformułowanie brzmiało w moich uszach prawie jak „ zwierzęta”. Przeżyłam parę podobnych wydarzeń. Miałam jednak dość dużo szczęścia. Ponieważ nikt w mojej rodzinie nie miał t.zw. semickiego wyglądu, nigdy nie zostałam zaczepiona na ulicy czy w tramwaju, a wiem, że zdarzało się moim przyjaciołom.

Zdałam maturę w roku 1967  i poszłam na studia prawa. Jeden z kolegów na roku powiedział pewnego dnia: “Hitler robił jedną dobrą rzecz, szkoda, że mu nie udało się dokończyć”. Podeszłam do tego kolegi i zapytałam, co on ma na myśli? Odpowiedział, że szkoda, że nie udało się Hitlerowi wykończyć wszystkich Żydów. Na to zapytałam, czy on ma ochotę kontynuować. Jeżeli tak, to niech zaczyna ode mnie, bo jestem Żydówka. Spojrzał na mnie zdumiony, przeprosił i od razu zmienił temat. Nigdy więcej nie słyszałam żadnych tego typu odzywek na uniwersytecie. To ukąszenie antysemickiej hydry jednak zapamiętałam.

Dobrze pamiętam Marzec ‘68, wiece studentów na Uniwersytecie, strajk na Politechnice, nową, odgórnie sankcjonowaną nagonkę na Żydów. Pamiętam protestujących t.zw. „robotników” z transparentami „Syjoniści do Syjamu” itp. Pamiętam kampanie radiowe.

Pamiętam działalność Milicji Obywatelskiej, o której humor ludowy szybko zaczął mówić  MO = Mogą Obić: Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej – Oni Również Mogą Obić i na koniec Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej = Zwłaszcza Oni Mogą Obić.

Po Marcu’68 przeniesiono moją mamę na przymusową emeryturę – miała wtedy 50 lat. Moja siostra, która właśnie skończyła prawo, nie mogła dostać pracy. Jedna sąsiadka pukała do nas i pytała, kiedy wyjedziemy do Izraela, bo ona by chciała przejąć nasze mieszkanie….

Moi przyjaciele zaczęli wyjeżdżać sami lub z rodzinami. Odbyły się ostatnie wspólne wakacje na Mazurach, bywałam na kolacjach pożegnalnych, odprowadzałam na Dworzec Gdański.

Pamiętam rozmowy rodziców z bliską rodziną i przyjaciółmi – jechać, czy zostać? Rozmowy najczęściej prowadzone były na spacerach, w domu obawiano się podsłuchu telefonów. Nie było jeszcze wtedy możliwości wyciągnięcia kontaktu ze ściany, był zamontowany na stałe. Czasami kładło się poduszkę na telefonie i dla większej pewności wystawiało go do innego pokoju, przymykało drzwi. Starano się nie używać słowa „Żydzi”, najczęściej mówiono „chłopi”. Jeżeli pogoda nie była do spacerów, a sprawy do omawiania były bardzo drażliwe, to rozmówcy zamiast mówić głośno, pisali pytania i odpowiedzi na karteczkach, które potem spalano w popielniczce. Ludzie bali się własnego cienia.

Dowiedziałam się, że mieliśmy wyjechać do Izraela już w 1956 roku, z okazji poprzedniej czystki, mieliśmy już potrzebne na wyjazd dokumenty, mama jednak w ostatniej chwili postanowiła się wycofać. Wielu przyjaciół rodziny wtedy właśnie wyjechało. Ja miałam wtedy tylko siedem lat i nic mi o tego typu sprawach nie mówiono.

W 1968 roku byłam już dorosła. Podjęłam decyzję i powiedziałam w domu: – Wy róbcie co chcecie, ja wyjeżdżam do Izraela. Po pewnym czasie zdecydowała się na wyjazd także moja mama, potem moja starsza siostra. Tata, były oficer Armii Czerwonej, komunista, wiele razy ranny w czasie wojny, schorowany, nie mógł się zdecydować na tak daleki wyjazd. Powiedział, że może wyjechać, ale tylko do jakiegoś kraju w Europie. W tym czasie wszyscy Żydzi polscy, którzy chcieli wyemigrować, mogli opuścić Polskę jako bezpaństwowcy. Nic prawie nie można było zabrać ze sobą, ale dostawało się “wolność”.

Byłam najmłodsza w rodzinie, nikogo nie namawiałam do wyjazdu, jednak moja decyzja wpłynęła na losy wielu ludzi. Moja najbliższa rodzina, i kilka zaprzyjaźnionych rodzin, również postanowili opuścić Polskę i wyjechać do Szwecji.

Można było wtedy jechać do Izraela (który jest zawsze otwarty dla Żydów) ale także do Danii i do Szwecji. Dlaczego Dania była gotowa nas przyjąć –  nie wiem do dziś dnia. Chyba było to poczucie solidarności z ludźmi, którzy – jak Duńczycy – przeżyli okropieństwa wojny i to jeszcze w dużo większym stopniu. Jeżeli chodzi o Szwecję, to myślę, że gryzło ją sumienie za niezbyt ładną postawę w czasie II wojny światowej.

O tym, że większość szwedzkich polityków, rodzina królewska i media miały wtedy sympatie proniemieckie, że studenci medycyny w Uppsali protestowali przeciw ewentualnemu przybyciu garstki żydowskich lekarzy z Niemiec do Szwecji, że żołnierze hitlerowscy przyjeżdżali pociągiem przez Szwecję jadąc na urlop do domu z okupowanej Norwegii, że Szwecja sprzedawała stal do Niemiec, że wypożyczyła im wiele wagonów bydlęcych, które w okropnym stanie zostały zwrócone już po wojnie (były używane między innymi do transportu ofiar do obozów koncentracyjnych i obozów zagłady) – dowiedziałam się po wielu latach pobytu w Szwecji. Gdybym wcześniej wiedziała o tym wszystkim, to bym zdecydowanie wybrała Danię.

Wybór padł na Szwecję między innymi dlatego, że kilku przyjaciół mojej siostry już tu było, pisali ciekawe listy i wychwalali Szwecję. Swoje dość sporadyczne pisanie listów tłumaczyli tym, że jeden znaczek pocztowy w Szwecji kosztował tyle, co kilogram bananów. Woleli jeść banany, niż wydawać na korespondencję. I ja ich rozumiem – sama byłam wtedy spragniona bananów i innych owoców południowych.

Mniej więcej w tym okresie pojawiło się na polskich ekranach kilka szwedzkich filmów – zarówno Ingmara Bergmana, jak i Vilgot Sjömana. Przyjechał do Polski szwedzki zespół Ola & the Janglers, od dawna zaczytywałam się książkami Astrid Lindgren, Tove Jansson, Strindberga i Selmy Lagerlöf, które były tłumaczone na polski.

A więc Szwecja. Najpierw zrzeczenie się obywatelstwa, czekanie na dokument podróży.

Cały czas nerwy – dostanie się ten upragniony dokument podróży, czy też nie? Wielu ludziom odmawiano kilkakrotnie, szykanowano bez powodu. Ci, którym odmawiano, zostawali bez środków do życia, już wcześniej wyrzucano ich z pracy w ramach antysemickiej kampanii, albo byli zmuszeni sami się zwolnić. Bez pracy nie mieli często z czego żyć, tu pożyczali, tam dostawali parę groszy – czyli po prostu wegetacja. Dość często z czteroosobowej rodziny – matka, ojciec i dwoje dzieci – najpierw jedno dziecko dostawało dokument podróży, potem jedno z rodziców, drugie dziecko, a drugiemu z rodziców odmawiano. Powody odmowy: rzekome posiadanie ważnych informacji zagrażających bezpieczeństwu kraju.

My mieliśmy szczęście, chociaż nie dostaliśmy pozwolenia na wyjazd jednocześnie, to jednak w krótkim okresie czasu, a więc mogliśmy wyjechać w komplecie. Staranie się o szwedzką wizę, tłumaczenie dokumentów na angielski, poświadczenie autentyczności itd. Wszędzie stanie w kolejkach, znaczki skarbowe, opłaty w nieskończoność, biurokracja na całego i… nerwy.

Zaczęło się polowanie na walizki, na ręczniki, serwisy, garnki itd. Wszyscy chcieli zabrać coś ze sobą, kupić za te parę groszy uzyskane za sprzedaży starych mebli, porcelany itd, których nie wolno było nam wywieźć. W jakimś sklepie pojawiły się walizki, w innym niezłe ręczniki, ludzie dzielili  się informacją.

Potem clenie marnego dobytku, który pozwalano nam zabrać. Szczegółowe robienie wykazów wszystkiego, co się ze sobą zabiera, aż do ostatniej pary majtek, do ostatniej chusteczki do nosa.

Trzeba było sprzedać parę książek i przedmiotów przedwojennych, jakich nie wolno było nam zabrać. W tym okresie sklepy z antykami były przeładowane artykułami, których wyjeżdżający Żydzi nie mogli zabrać. Świeczniki – siedmioramienne Menory i Chanukije – specjalny ośmioramienny świecznik, używany raz do roku w grudniu ku pamięci cudu w świątyni w Jerozolimie, kiedy oliwa, która powinna była wystarczyć tylko na jeden dzień, paliła się przez osiem dni, srebrne pucharki na wino – te bezcenne, pamiątkowe zazwyczaj przedmioty, które jakimś cudem udawało się przechować w różnych skrytkach w czasie Holocaust. Jedyne może przedmioty ocalone z domu rodzinnego. To wszystko musieli emigranci zostawić.

Nie wolno było zabierać fotografii przedstawiających ludzi w mundurach, ani notatników z adresami ani żadnych odznaczeń za odwagę w czasie wojny, za dobrą pracę w czasie pokoju. Zarówno zdjęcia, jak i notatniki i odznaczenia, były wysyłane pocztą dyplomatyczną, przez ambasadę.

To, co nam “łaskawie” pozwolono zabrać ze sobą, w urzędzie celnym celnicy wyjmowali wszystko ze skrzyń, brali do ręki każdą część bielizny, porównywali z listą i komentowali. Przyjaciółka moich rodziców, która miała jechać razem z nami, w pewnym momencie nie wytrzymała, powiedziała celnikowi: – Proszę postawić mnie pod ścianą i zastrzelić, ja już nie mam siły. Wtedy się uspokoili i dalszy przebieg clenia odbywał się już spokojnie.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Nie mieliśmy przy sobie ani centa, żadnych pieniędzy. Normalnie ludzie wyjeżdżający za granicę mogli zabrać ze sobą 5 dolarów – nam nawet tego nie pozwolono wywieźć. Było trochę ludzi, którzy wkładali kilka dolarów do buta, do kanapki z serem, do słoiczka z kosmetykami. Myśmy nic nie mieli, mama nie chciała ryzykować.

Nas również odprowadzali rodzina i przyjaciele. Dostaliśmy parę butelek wódki, czekoladki, moja przyjaciółka przyniosła mi ogromną tarczę słonecznika, która starczył mi na całą drogę i jeszcze na parę dni w Szwecji. Wspominam ten słonecznik, bo jak przyjechaliśmy do Szwecji okazało się, że tutaj nie ma słoneczników w sprzedaży.

Podróż odbywaliśmy pociągiem z przesiadką w Berlinie. Na granicy polsko-niemieckiej wtargnęli do przedziału celnicy. Z prawdziwie niemiecką dokładnością zaglądali do każdej walizki, ładowali łapy do każdego słoiczka z kremem, wsuwali bagnety pod siedzenia w przedziale. Niczego oczywiście nie znaleźli, myśmy nic niedozwolonego nie mieli.

Nasz pociąg spóźnił się z Warszawy i, niestety, nie zdążyliśmy na połączenie w Berlinie. Do dziś pamiętam tę upiorną dobę na dworcu, bez grosza przy duszy. Za bombonierki czekoladek mogliśmy iść do ubikacji, za wódkę dawali nam herbatę i coś do jedzenia.

Odważyliśmy się pójść na spacer na miasto po południu. Był piękny słoneczny dzień, niedziela, powinno być dużo ludzi na ulicach. Było jednak pusto, żywej duszy na ulicach nie wiedzieliśmy, natomiast na domach było dużo ogromnych portretów Ulbrichta, ówczesnego premiera „ludowych” Niemiec.

Do Szwecji dojechaliśmy w środku nocy następnego dnia. Nikt na nas oczywiście nie czekał, moja mama, która nieźle znała angielski – jeszcze przed wojną uczyła się w prywatnej, dobrej szkole u Metodystów i była dość odważna – podeszła do przechodzącego patrolu policji i opowiedział o naszej sytuacji. Najbardziej byli zdumieni faktem, że nie mieliśmy ze sobą pieniędzy. Kilka razy pytali: – Czy pani jest pewna, że nie macie ani dolara? Nie mogli zrozumieć, jak to było możliwe, żeby wyemigrować bez grosza przy duszy. Tak niestety było, przecież nam nic nie pozwolono wywieźć, żadnych pieniędzy. Policjanci zawieźli nas do jakiegoś hotelu i tam przenocowaliśmy. Następnego dnia, w oczekiwaniu na to, aż ktoś po nas przyjedzie, wyszliśmy na miasto i do dziś pamiętam, jakiego szoku doznaliśmy niemalże zaatakowani ogromną masą pornografii, która była wystawiona w oknach kiosków, w sklepach spożywczych. Te obrzydliwe zdjęcia dokładnie pokazujące całą anatomię pań i panów, jak i ciała “w akcji”.

Końcowy punkt naszej odysei stanowił Utlännings-förläggning (Obóz dla cudzoziemców), w Ronneby Brunn. Ronneby to bardzo sympatyczna, letniskowa w zasadzie miejscowość, na południu Szwecji. Teraz znajduje się tam jakiś przemysł i wyższa szkoła, miasteczko funkcjonuje nawet jesienią i zimą. Gdy my znaleźliśmy się tam we wrześniu 1969 roku, Ronneby zaczynało zasypiać snem jesienno-zimowym. Ulokowano nas w ośrodku wypoczynkowym, w dwupiętrowych, drewnianych domkach, pobudowanych wokół hotelu zwanego Ronneby Brunn. W każdym domku umieszczono kilka rodzin. Ja i moja siostra miałyśmy jeden pokój, rodzice dostali osobny pokój na tym samym piętrze. Mogę powiedzieć, że właśnie wtedy zaczęłam swoje samodzielne, a raczej niezależne od rodziców, życie.

W Ronneby zakwaterowano około 100 osób z Polski, był tam również jeden Rumun i kilku Czechów, którzy opuścili Czechosłowację po inwazji krajów Paktu Warszawskiego w 1968 roku.

Zaczęła się – jak ja to w skrócie określam – jedwabna emigracja. Jedwabna bo łatwa, lekka, przynajmniej na początku. Mieliśmy dach nad głową, nieźle wyposażone pokoje w domkach hotelowych, cztery duże posiłki dziennie, kurs szwedzkiego kilka godzin dziennie w dni powszednie, i kilka koron dziennie na drobne wydatki. Jedzenie w hotelu było smaczne i obfite. Na śniadanie bufet: kawa, herbata, cornflakes, bułeczki, wędliny, sery – można było brać ile się chcę. Niektórzy to nadużywali, brali kilka talerzy, więcej niż dawali radę zjeść, a potem wyrzucali. Było mi przykro z tego powodu. Na lunch gorące danie, które nam hojnie nakładano na talerze, mięso albo ryba, kartofle, jarzyny. Wszystko polewano jakimś niewyraźnym brązowym sosem, a więc dość szybko nauczyłam się krzyczeć: “ingen sås”! – “bez sosu”. Moim zdaniem jedzenie bez sosu było smaczniejsze. Na deser były lody lub sałatka owocowa. Nawet deser nakładało się samemu. Późno wieczorem była obfita kolacja. Niczego nam nie brakowało. Środki czystości, proszek do prania, mydło, pastę do zębów i inne brało się w magazynie koło kancelarii naszego obozu. Tygodniówkę, którą dostawaliśmy, można było wydawać na przyjemności lub odkładać na potem.

Nasz wyjazd z Polski, a zwłaszcza ukończone studia mojej siostry, za które trzeba było zapłacić przed wyjazdem, dość dużo kosztowały. Młodzież wyjeżdżająca po ukończonych studiach musiała płacić za wykształcenie, które im się dość często w życiu już nie przydawało, płacić za dyplomy, które można było tylko powiesić na ścianie jako dekorację.

Mimo że rodzice pracowali po 20 lat w Polsce Ludowej, to nic prawie im się nie udało zaoszczędzić i musieliśmy pożyczyć na wyjazd pieniądze od rodziny i przyjaciół.

Jeszcze będąc w obozie dla uchodźców w Ronneby udało się rodzicom spłacić długi z naszych wspólnych tygodniówek. Jeden kamień spadł nam wtedy z serca.

Właściwie cały czas spędzaliśmy w Ronneby we własnym – polsko-żydowskim środowisku. Mieszkaliśmy w tych samych domkach, razem chodziliśmy na kurs i na posiłki. Kontakt z językiem szwedzkim mieliśmy tylko na kursach szwedzkiego i z personelem w hotelu w jadalni.

Początki językowe nie były zbyt łatwe, przerażały nas długie słowa, jak na przykład nasz adres „utlänningsforläggning Ronneby Brunn”. (Jak wysyłaliśmy listy do Polski, spotykał się ten adres z niespokojnymi komentarzami). Poza tym, jeszcze w tamtych czasach, szwedzkie kobiety miały zwyczaj dziwnie wzdychać, jakby przez to podkreślając to, co mówiły. Dziwnie to brzmialo i na początku po prostu wydawało się nam, że mówiące kobiety, źle się czują i trzeba je ratować. Trochę czasu potrwało zanim zrozumieliśmy, że to „wzdychanie, zachłystywanie się powietrzem” nic sobą nie oznacza, że nie trzeba się przejmować.

Szwedzki jest dość podobny do niemieckiego. Wśród naszej grupy z Polski było kilka osób, przede wszystkim z małych miast, które znały żydowski jeszcze z czasów przedwojennych, albo nauczyły się od rodziców lub w nielicznych szkołach żydowskich już po wojnie.

Te osoby często próbowały sobie pomóc na lekcjach szwedzkiego mówiąc właśnie po żydowsku. Nauczyciel/ nauczycielka komentowali: – Proszę pana/panią, tylko nie po niemiecku.

Duże wrażenie zrobiło na nas zetknięcie się z Systembolaget – sklepami monopolowymi, gdzie można było kupić wódkę, wino i mocne piwo. Systembolaget miały ograniczone godziny otwarcia (tylko w dni powszednie), zamknięte były w soboty i, oczywiście, w niedziele i we wszystkie święta, czyli tzw dni czerwone. Jak się zapomniało kupić wino w piątek, a goście mieli przyjść na obiad w niedzielę, to trzeba było albo szukać na czarnym rynku, albo ewentualnie pożyczać od znajomych.

We wrześniu 1969 wylądowalismy w Ronneby. W styczniu 1970 zapakowano całą młodzież do autobusu i zawieziono nas do Sztokholmu. Tam dostaliśmy pokoje w nowo otwartym domu akademickim PAX w dzielnicy Solna. Akademik był dość duży, ale my stanowiliśmy może 20% jego mieszkańców. Nadal razem jeździliśmy na kurs szwedzkiego, potem angielskiego, cały prawie czas w akademiku spędzaliśmy razem. Niektórzy, co odważniejsi chłopcy, podrywali szwedzkie dziewczyny, bardzo to innym imponowało, jak chodzili ze Szwedkami. W akademiku było bastu – były godziny tylko dla kobiet, tylko dla mężczyzn i wspólne. Nasi chłopcy chodzili przede wszystkim na te wspólne, oglądać rozebrane Szwedki.

Przeszliśmy kilka szoków kulturowych, o pierwszym – ogromnej ilości wszędzie dostępnej pornografii już wspomniałam. Pewna sztokholmska ulica, przy której znajduje się Kościół Klary, prawie przy Dworcu Centralnym, była nazywana Klara Norra Porrgata (Klara Północna Ulica Pornografii), zamiast Klara Norra Kyrkogata – czyli Północna Ulica Kościelna Klara). Co krok były na tej ulicy sklepy pornograficzne. Na szczęście już wiele lat temu zniknęły.

Inny szok kulturowy, który pamiętam, to surströmming, a właściwie jego zapach, nie do zapomnienia. Wracałam do domu do akademika w piękny sierpniowy wieczór i już z daleka uderzył w moje nozdrza ciężki, cuchnący odór zgniłych jaj pomieszany z zepsutą kanalizacją. Zaniepokoiłam się, że coć się dzieje z ubikacjami w akademiku, i zastanawiałam się co robić, jak trzeba będzie wychodzić z domu za potrzebą. Im bliżej domu, tym okropny zapach był coraz wyraźniejszy. Otworzyłam drzwi do kuchni, a tam już była katastrofa zapachowa. Okazało się, że przyczyną tych niemiłych sensacji są małe metalowe puszki z jakąś niewyraźną zawartością – były to filety z niezbyt dobrze zakonserwowanego śledzia. Okazało się, że jest to stary szwedzki delikates, który tubylcy mają zwyczaj zajadać właśnie w sierpniu. Niech sobie majó – ja nigdy nie zdobyłam się na to, żeby spróbować.

Inną tradycją, dla mnie dosyć dziwną, było zajadanie się rakami, najczęściej od połowy sierpnia, kiedy odbywała się tak zwana rakowa premiera. Do tego specjalne talerze, lampy, serwetki, śliniaczki, zabawne kapelusze z papieru. Dzisiaj można kupić raki mrożone sprowadzane z całego świata, kiedyś były tylko szwedzkie, świeże.

Z początku mojego pobytu w Szwecji pamiętam okropny szwedzki chleb – jakaś biała, słodkawa buła o konsystencji waty, trudna do krojenia i nie bardzo nadająca się do jedzenia. Z desperacji zaczęłam piec chleb, co mi nawet dobrze wychodziło.

Pamiętam czasy, kiedy herbata właściwie w Szwecji nie istniała. Była tylko niezbyt dobra kawa, którą gotowano. Na moich oczach pojawiła się w Sztokholmie pierwsza pizzeria, pierwszy Mc Donalds, pierwsza chińska restauracja, nie mówiąc już o innych tzw etnicznych restauracjach. Już za moich czasów w Szwecji, zaczęły się pojawiać inne owoce południowe, niż banany i pomarańcze. Mniej lub bardziej egzotyczne warzywa zaczęto sprowadzać w ciągu moich szwedzkich lat. Jak przyjechałam do Szwecji, nie można było tu kupić ani sernika ani makowca – moje dwa ukochane ciasta, inne polskie przysmaki też pojawiły się później.

Pamiętam pudełka z zapałkami z tamtych czasów, a na pudełkach rysunki wskazujące jak zapalić zapałkę, w którym kierunku należy ją otrzeć o pudełko. Pamiętam opakowania rajstop, na wielu opakowaniach kilka rysunków pokazujących w jakiej kolejności należy zakładać na siebie rajstopy. Szwecja zmieniała się na moich oczach, ze spokojnego, cichego, bezpiecznego zaścianka zrobiło się coś innego. Kiedyś można było zapomnieć walizkę czy torebkę na ulicy, przypomnieć sobie później, wrócić i zabrać, bo nikt jej w tym czasie nie ruszył.

Mieszkałam przez pewien czas w akademiku w Kungshamra, niedaleko Ulriksdal, jednego z królewskich zamków. Czasami można było tam spotkać starego króla, który sam sobie spacerował oparty o laskę. Premier Tage Erlander mieszkał w normalnym wysokim domu z masą innych ludzi dookoła, jeździł do pracy środkami masowej komunikacji i nikt się temu nie dziwił, a potrzeba jakichś ochraniarzy nie istniała.

Rekruci pełniący wartę koło zamku królewskiego mieli często długie włosy, taka była moda. Żeby włosy im nie zaplątały się w broń palną, którą trzymali albo w mundur, nosili siatki na włosach. Uczniowie mogli palić papierosy w szkole, były nawet do tego specjalne pokoje, palarnie. Wszędzie wolno było palić. Bardzo mnie to dziwiło i denerwowało. Nie było natomiast mowy o tym, żeby wino serwowano w operze, w teatrze czy filharmonii. Teraz można, w każdym razie w czasie przerwy.

Jak przyjechałam do Szwecji większość mieszkańców była jasnowłosa i niebieskooka, gdzieniegdzie można było się natknąć na kogoś o ciemnych włosach – byli to przede wszystkim Włosi i Jugosławianie, których sprowadzano do Szwecji jak po drugiej wojnie światowej, gdy szwedzka gospodarka rozkwitała i byli potrzebni ludzie do pracy w fabrykach i stoczniach. Pierwsi Murzyni, którzy się tu pojawili, to byli amerykańscy dezerterzy uciekający przed wojną w Wietnamie. Potem pojawili się uciekinierzy przed dyktaturą w Chile i innych krajach Ameryki Południowej. Za nimi ludzie z Iranu, Iraku, dawnej Jugosławii, z Afryki. Jak przyjechałam do Szwecji ludzie o innym kolorze skóry, czy ubrani w jakieś inne stroje, budzili sensację, języki obce zwracały uwagę.

Tu się kończy moja opowieść o drodze do Szwecji i pierwszych z nią kontaktach. Jak Szwecja dziś wygląda, sami wiecie, wystarczy włączyć telewizor, poczytać gazetę, wyjść na miasto. Nie muszę więc o tym opowiadać. Poza tym jest to już zupełnie inny temat…

Maria Aspt

Niepublikowany tekst przesłany na konkurs “Moja droga do Szwecji” ogłoszony przez Nową Gazetę Polską.

Lämna ett svar