Naukowcy z Holandii sprawdzili za pomocą EEG i badania przewodności skóry reakcję fizjologiczną osób obrażanych. Emocje związane z werbalną agresją okazały się porównywalne z tymi, których doświadczamy podczas relatywnie delikatnej agresji fizycznej.
Na taką agresję narażeni jesteśmy niemal codziennie. Coraz bardziej wulgarny język jest po części spowodowany pauperyzacją społeczeństwa. Ze zrozumiałą wstrzemięźliwością pisze się czasami, że brutalny język ma związek z klasowością, chociaż dzisiaj wspominanie klasowości uważa się za nietakt i wywyższanie się. Pojęcie tak zwanej klasy średniej przestały determinować wykształcenie i wykonywany zawód, a głównym wyznacznikiem stały się sprawy materialne.
– Diagnozy na temat kryzysu obecnych (a może raczej nieobecnych) standardów komunikacyjnych są, rzecz jasna, różne – pisze Marta Rakoczy z Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, kierująca Zakładem Antropologii Słowa. – Jedni mówią o kryzysie takich wartości, jak dialog i szacunek. Drudzy ‒ o odwrocie od etykiety językowej, która pozwalała kanalizować lub łagodzić konflikty za pomocą niekwestionowanych reguł uprzejmej konwersacji, decydujących o tym co, komu i w jakiej sytuacji wypada powiedzieć.
Rakoczy twierdzi, że współcześnie nie istnieje żadna publiczna, ponadklasowa i ponadśrodowiskowa etykieta językowa.
– Wulgaryzacja wynika też z potrzeby pozowania na silniejszego, niż się jest w rzeczywistości, bo używanie brzydkich słów sprawia wrażenie, że jesteśmy groźniejsi, agresywniejsi i twardsi – tłumaczy filolog prof. Maciej Widawski.
Wiele lat temu wulgarne zwroty i język Polaków przyjeżdżających do Szwecji, słyszany na ulicach Sztokholmu, budziły sprzeciw i niesmak. Kiedyś polskie bluzgi słyszane w sztokholmskim metrze raziły, dzisiaj stały się normą, a problemem nie jest wulgarny język, tylko akceptowalność zjawiska. Ta obyczajowo-językowa zmiana nastąpiła na początku lat dwutysięcznych i choć można ją przypisać napływowi nowej emigracji zarobkowej do Szwecji, to jednak nie tylko ten fakt jest tego powodem. Jak tłumaczy prof. Widawski, jedną z przyczyn jest także ”modna i ostatnio postępująca nieformalność w kontaktach społecznych oraz lenistwo w dostosowaniu form komunikacyjnych do sytuacji”.
Brutalny język, którym kiedyś mieli się porozumiewać szewcy (”kląć jak szewc”) legitymizują również osoby z kręgów inteligencji, postacie znane, a także zjawiska kulturalne (film, teatr, literatura). Jak bowiem oburzać się na Polaków jadący w Sztokholmie metrem, używających w rozmowie słowo na ”k” jak przecinka, skoro podobne zwroty potrafią się wymsknąć dziennikarzom (Lis, Durczok i inni), lub by wspomnieć o nagraniu wypowiedzi znakomitego aktora Andrzeja Seweryna, który wzburzony w wulgarnych słowach wypowiadał się na temat prawicowych polityków. Jak potępiać wulgaryzmy, skoro w przestrzeni publicznej jednym z najbardziej znanych haseł ostatnich czasów jest ***** *** (i Konfederację) i traktujemy to jako oczywistą oczywistość (cytując Jarosława K.).
Kiedyś kultura wyższa gardziła tym rodzajem werbalnej ekspresji, uważając to za objaw prostactwa. Mimo że klęli nie tylko szewcy i marynarze, ale też napędzana hormonami młodzież oraz lubiący bawić się językiem literaci i poeci. Etymologię wielu polskich przekleństw należy szukać w innych językach słowiańskich lub w starosłowiańskim – twierdzi dziennikarka Agnieszka Krzemińska – I tak słowo „chuj” wywodzi się od słowa „cierń” lub „kolec”, a zwulgaryzowany dziś „kutas” to dawna nazwa frędzli noszonych przy szlacheckich pasach. Podobnie z czasownikiem „pierdolić”, który pojawia się już w XVI w., a pochodzi od określenia starca i niedołęgi „pierdoły”, to zaś od słowa „pierdzieć”. Większość z naszych przekleństw długo uchodziła za przyzwoite, używano ich wręcz na salonach (w liście z 1783 r. Józef Wybicki pisze: „co ona pierdoli?”, co znaczy: „opowiada niestworzone rzeczy”). Jak w innych językach europejskich – w polskim też do wulgaryzacji doszło dopiero w purytańskim XIX w. Potem przekleństw używaliśmy z rzadka i zazwyczaj jedynie w mowie – i nawet rewolucja kulturalna lat 60. XX w. nie doprowadziła u nas do zalewu wulgaryzmami. Dopiero wpływ kultury masowej ostatnich lat i Internet sprawiły, że brzydkie słowa zaczęły być wszechobecne we wszystkich niemal obszarach naszego życia.
Niektórzy psychologowie twierdzą, że bluzg ułatwia pozbycie się złej energi i wyładowuje stres, a samo przekleństwo to tylko ”wyraz”, który nic nie znaczy, a za pomocą którego wyrażamy jakieś emocje. Przekleństwo nie musi być wulgarne. Natomiast dla wulgaryzmów charakterystyczny jest pewien zakaz. Kulturoznawca, profesor Roch Sulima wyjaśnia, że używanie przekleństw to ”tani sposób nadawania sobie pewności w sytuacjach stresowych, a ich scena staje się coraz większa, bo przenosi się do mediów. Tyle tylko, że norma poprawnej polszczyzny tego nie akceptuje”.
Takie psychologiczne wyjaśnienie używane jest – jako usprawiedliwienie – bardzo często przez osoby nadużywające wulgaryzmów. I chociaż trzeba mieć świadomość, że zmienia się kultura języka, to jednak nie wszystko jest do zaakceptowania. Wulgarny język razi szczególnie u młodych kobiet, które słowa na ”k”, ”p” i ”ch” używają jako przecinek w zdaniu, ale i do tego wielu się już przyzwyczaiło, tłumacząc to równością płci. Ale nie wszyscy. Brutalizacja i zchamienie języka to sprawa środowisk w jakich się poruszamy, a także wychowania. Dość charakterystyczne jest, że zamykamy się w kręgu towarzyskim gdzie reguły językowe są podobne, bo nie chcemy być narażeni na ostracyzm (i jedną i drugą stronę). Przeklinający czują się dobrze wśród innych przeklinających, nie trzeba się pilnować, a wulgarne zwroty są w pełni akceptowalne.
Pogwałcenie norm etykiety językowej bywa traktowane jako przejaw otwarcia się na doświadczenie tych, którzy nie znają konwencji – pisze Marta Rakoczy. – Użycie słów wulgarnych lub dalekich od pisanych norm języka literackiego, o ile nie są one użyte w celu obrażenia kogoś, staje się dziś w przestrzeni publicznej oznaką „familiarności” lub „spontaniczności”. To zaś powoduje, że język publicznej komunikacji przestaje być traktowany jako miejsce szczególne i wyjątkowe, którego pielęgnowanie wymaga czegoś więcej niż społecznie akceptowanej autoekspresji. Naszym praktykom komunikacyjnym przestaje towarzyszyć szacunek wobec innych uczestników sfery publicznej. A także czujność na to, jak nasze słowa mogą być zrozumiane i kogo mogą uderzyć.
Naukowcy zwracają uwagę, że wulgaryzmy nie są niczym nowym w kulturze języka. Kiedyś, chcąc kogoś wyzwać lub obrazić bez patrzenia mu w oczy, pisano to na miejskich murach. Dr Mellisa Mohr, ze Stanford University, autorka książki „Holy Shit! A brief history of swearing” („Cholera jasna! Krótka historia przeklinania”), podkreśla, że przekleństwa zawsze odnosiły się do rzeczy ważnych dla danej społeczności. I podaje przykład Rzymian bardzo kreatywnych w wymyślaniu wulgaryzmów. Podczas gdy statusu wulgaryzmów nigdy nie doczekały się u nich nazwy czynności fizjologicznych, którym oddawano się w publicznych toaletach, to już określenia dla współżycia płciowego oraz genitaliów – jak najbardziej.
Dzisiaj rolę ”ściany” odgrywa Internet. Z jednej strony brak kontroli i anonimowość wyzwalają w wielu przemożną chęć obrażania i poniżania innych, z drugiej to okazja by ”zabłysnąć” że jest się ”cool” i ”na czasie”. Są ludzi, dla których platformy społecznościowe są drugim domem, miejscem, gdzie realizują swoje potrzeby emocjonalne i towarzyskie. Chyba tylko potrzeba zwracania na siebie ciągle uwagi i dowartościowanie się bezmyślnymi lajkami na Facebooku powoduje, że – przykładowo – mieszkająca w Sztokholmie pani (nazwijmy ją Kaczyńska) w wieku silver generation (chwaląca się różnego rodzaju studiami) odczuwa usilną potrzebę okraszania swoich wpisów na FB wulgarnymi słowami. I patrząc na ilość laików pod jej wpisami, nasuwa się pytanie, dlaczego stało się to akceptowalne? Czemu nikt nie reaguje? Stąd wniosek, że niektórym należałoby radykalnie ograniczyć możliwość korzystania z platform społecznościowych, bo niszczą one psychicznie każdego z osobna i całe społeczności.
Jest jeszcze jeden ważny aspekt tego zjawiska. Jak pisze socjolog Anna Daria Nowicka
”wśród dzieci i nastolatków mówienie „brzydkich słów” bywa oznaką źle rozumianej dorosłości, odwagi, „szpanu”. Bywa też niestety, że dziecko słysząc nieustannie od bliskich przekleństwa, nie jest nawet świadome, że są to wyrażenia wulgarne, obraźliwe, a w ustach dzieci zupełnie nie na miejscu. Dziecko powtarza zasłyszane słowa nie rozumiejąc ich wymowy, a widząc głupie uśmieszki na twarzach „dorosłych”, jest przekonane, że to takie zabawne i gwarantujące zwrócenie na siebie uwagi. Jednak nikt naprawdę dojrzały emocjonalnie nie widzi w przeklinaniu nic „szpanerskiego”. Jeśli ktoś od dziecka używa wulgarnego języka, bardzo trudno będzie mu się tego oduczyć. Może też nie mieć wyczucia językowego i używa słów, które jemu wydają się tylko „dosadne”, ale dla innych będą już wulgarne.
Profesor Jerzy Bralczyk powiedział w którymś z wywiadów, że ”w przyzwoitym towarzystwie nie tylko się nie używa wulgaryzmów, ale się nawet o nich nie rozmawia. Dlatego ja też wolałbym o nich nie rozmawiać”. Wytykanie Polakom ”nieeleganckiego języka” jest więc zajęciem dość ryzykownym.
Wielu językoznawców uważa to zdziczenie obyczajowo-językowe za zmorę naszych czasów, z którą należy walczyć. Ale są też tacy, którzy twierdzą, że nie należy stawiać aż tak jednoznacznej tezy.
”Tym bardziej, że „dupa” przestaje razić, „cholera” od dawna kojarzy się z chorobą brudnych rąk. Kulturalny człowiek wie jednak, że takich słów nie wypada używać w sytuacjach oficjalnych. Choć „dupa” nie ma takiej mocy rażenia jak „pizda” czy „chuj”, warto darować sobie takie określenia. Mamy przecież neutralną „pupę”. Czasami bywa tak, że żadne zamienniki nie pomagają i po prostu trzeba sobie ulżyć wulgaryzmem z wibrującym „r”… Wszystko jest dla ludzi. Pamiętajcie tylko, że kultura języka to nie bycie purystą językowym, ale umiejętność dostosowania swoich wypowiedzi do sytuacji. Można też przeklinać kreatywnie, jak bohaterowie „Szewców” Witkacego (z artykułu Mariki Naskręt na portalu ”Polszczyna.pl).
Dość trywialne będzie stwierdzenie, że ludzie oceniają się wzajemnie również pod kątem używanego słownictwa. Niby wszyscy to wiedzą, ale przestało to mieć znaczenie. Wulgarny język kojarzy się z ludźmi niedojrzałymi, niewychowanymi, niewykształconymi i niepanującymi nad własnymi emocjami. Z drugiej strony u wielu osób (słuchaczy) przekleństwa wzbudzają lęk, niechęć i nawet agresję. Warto więc sobie zadać pytanie: czy chcemy być kojarzeni z powyższymi modelami i wzbudzać wymienione uczucia w swoim otoczeniu?
Agnieszka Krzemińska pisze:
Walka z wulgaryzacją języka to walka z wiatrakami. Jedyne, co może pocieszać, to fakt, że nadużywanie przekleństw jest kwestią wieku – im jesteśmy starsi, tym mniej przeklinamy. Współczesne schamienie języka może wynikać też z tego, że dziś dzięki Internetowi więcej do powiedzenia mają ludzie młodzi i bardzo młodzi. Być może już niedługo czeka nas proces odwrotny, bo nadmiar i dostępność wulgaryzmów spowoduje przesyt. Nie ma co liczyć na to, że doczekamy się czasów, w których ludzie przestaną kląć, bo siarczyste przekleństwo jest rodzajem psychicznego wentyla bezpieczeństwa, który bywa niezbędny.
Puentą tego artykułu niech będę słowa profesora Jana Miodka:
Od strony gramatycznej nic polszczyźnie nie grozi, natomiast ogromne rozchwianie norm stylistycznych jest niepokojące. I co tu dużo mówić – staliśmy się społeczeństwem wulgarnym. Nie trzeba się nadto wsłuchiwać, żeby usłyszeć, jak bardzo nam ten język zwulgarniał. Tego się boję i to mnie boli.
Nowa Gazeta Polska, nr 13/2023