W okowach przyjaźni

Bardzo nie lubię być wysyłany na siłę, ale jeszcze bardziej nie być wysyłany w ogóle. Gdziekolwiek by nie było. Do Moskwy mnie wysłali i żądali na dodatek abym był dumny wielce, ponieważ nie każdego Polaka spotyka zaszczyt odwiedzenia stolicy zaprzyjaźnionego niezmiernie i po grób mocarstwa, gdzie robotnik chłop i inteligent pracujący szczęśliwości zażywają, a rok pański bodaj 1966 był.

Była to moja pierwsza wizyta w Radziecji. Przepraszam, druga była! Pierwsza się zdarzyła, gdy koło roku 1960 odwiedziłem Leningrad. Miałem wówczas na sobie mundur oficera polskiej Marynarki Wojennej, co nie oznaczało bynajmniej, że biorę udział w kolejnej inwazji niezwyciężonych polskich sił zbrojnych na Moskali (oni podlece film niedawno zrobili o tym, jak naszym łby na Kremlu użynają), bo ubranko było służbowe i artystyczne, wynajęty zostałem bowiem do śpiewania w Zespole Estradowym Marynarki Wojennej.

Okręt szkoleniowy Marynarki ISKRA zacumował na rzece Lenie w centrum Leningradu, dziś St. Petresburg. A ponieważ wypływaliśmy z portu wojennego na Oksywiu, ani tu ani tam nie mieli do nas dostępu celnicy, więc artyści szmuglowali, że się ISKRA mało nie utopiła (do Radziecji dżinsy, z Radziecji maszyny do szycia marki „Tuła”). Jeden ja nie szmuglowałem nic, co nie oznaczało wcale iż miałem bujnie nad wyraz rozwinięty organ uczci-wości. Jeśli już jakiś miałem, to głupoty raczej był on.

Rejs przebiegał spokojnie, ale tylko w granicach półwyspu helskiego, bo potem zaczęło wiać jak cholera i wszyscy rzygali. Tylko Ładysz nie rzygał, ale i jego w końcu połamało. Siedział w messie i spokojnie zjadał potężną porcję jajecznicy, gdy nagle zerwał się, wyrwał z zawiasów drzwi na pokład i puścił dwumetrowego pawia. Paw musiał go jednak bardzo lubić, nie chciał się z nim rozstać i zaraz wrócił. Ładysz przyjął powracającego na pierś.

Troszkę podobnie z Cześkiem Niemenem się kiedyś zdarzyło. Jak puścił w koncertowym autobusie pawia z kacowym kefirem jako główną ingrediencją, to na długie lata ksywę Łabądź otrzymał.

Koncertowaliśmy nie powiem ładnie, i na koniec bankiet się odbył na zaproszenie Bałtijskowo Flota. Ich było ze stu, nas również, i może tuzin kobiet oraz cała masa rżniętych i pozłacanych na brzegach kieliszków, karafek i kandelabrów. W pewnym momencie orkiestra przycięła równo, siedzący koło mnie ruski mariak się poderwał, rzekł: – Patancujem?, i zanim się zorientowałem stałem na parkiecie. Towarzyszył nam „Piękny i modry Dunaj”. Prowadził on.

Tak więc Moskwa druga była. Pracowałem wówczas w przedsiębiorstwie spedycji międzynarodowej C. Hartwig SA Warszawa, gdyż uciekłem z estrady pod zagrożeniem zmarnowania życia. Skierowany zostałem do obsługi polskich firm, prezentujących corocznie swoje wyroby nadzwyczaj zaprzyjaźnionym towarzyszom, a jako młodego i obiecującego, wystawiono mnie na „Hortex”, z obowiązkiem odprawy celnej ostatecznej na lotnisku Wnukowo, samolotu LOTu dostarczającego codziennie wczesnym rankiem kwiaty cięte.

Przyjąłem polecenie wykonania tej samodzielnej nadzwyczaj pracy z dumą, bo nie wiedziałem co mnie czeka, a czego dowiedziałem się i to szybko pierwszego ranka. Kierownik placówki wręczył mi bowiem teczkę pełną półlitrówek wódki czystej Wyborowej i objaśnił, że mam dawać po flaszce każdemu radzieckiemu urzędnikowi przed którego biurkiem stanę. Nic trudnego, pomyślałem, ostatecznie znam się na flaszkach, byłem artystą!

Jakże się myliłem! Otóż pierwszy napotkany urzędnik, gdy mu półlitrówkę wręczyłem, uśmiechnął się serdecznie, sięgną pod biurko, wyciągnął dwie musztardówki, nalał, spojrzał mi życzliwie w oczy i ze słowami: Za mir!, wypił. Tak oto o godzinie siódmej rano czasu moskiewskiego przechyliłem pierwszą szklankę.

Nie rozwodząc się wiele, zanim kwiaty cięte znalazły się na ciężarówce, polski starszy spedytor Andrzej Szmilichowski urżnięty był jak bela. Ale ponieważ urżnięcie było służbowe, szef patrzył na mnie bez urazy, ze zrozumieniem i poniekąd zazdrością. Ja zaś o godzinie ósmej rano (czasu nadal moskiewskiego), z rozmazanym alkoholem uśmiechem, podszczypywałem zaspane urzędniczki.

To nie wszystko. Wieczorami odbywały się w pawi-lonach większych a na stoiskach mniejszych wystawców bankiety, na których spedytorzy mieli obowiązek być obecni….. i tak przebiegło moje moskiewskie trzydzieści dni.

Na kończącym imprezę wielkim bankiecie w Ambasadzie PLUTa był obecny, polski jak bigos, marszałek Kostia Władymirowicz Rokossowskij, z którym spotkałem się w kiblu. Siwy jak gołąbek i malutki jakiś się zrobił. Gdyśmy skończyli zajęcia i myli ręce, Rokossowski spojrzał na mnie, krzywo się uśmiechnął i powiedział: A wy mnie Palaki iz marszała zdęli! i sobie poszedł. Na bani był. Ci z ambasady mówili, że stale.

Od tego czasu minęły dziesiątki lat i ja Rosji nadal nie lubię, choć w przeciwieństwie do wielu rodaków, moje animozje nie mają źródła polityczno-patriotycznego.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar