Nie ma chyba nikogo wśród naszej polonijnej emigracji lat 60-tych, kto by nie czytał w młodości magazynu ”Przekrój”. Na jego ostatniej stronie publikowano przeróżne śmieszności: rysuneczki, opowiastki, rymowanki. Był tam również komiks o profesorze Filutku i jego psie Fafiku. Brodaty, dobroduszny profesor bawił nas i wzruszał swymi perypetiami.
Profesor nie musi być poważnym, roztargnionym naukowcem pogrążonym w rozmyślaniach o swej specjalności. Może mieć poczucie humoru. Znałam kilku takich profesorów. Byli to profesorowie starej daty, nie tylko specjaliści. Mieli ogólne wykształcenie, dużą kulturę i dystans do rzeczywistości. Nie traktowali własnego ego zbyt serio, potrafili zakpić i z siebie.
Na uczelni, gdzie pracował mój ojciec, wybrano nowego rektora. Wysoki, postawny, wyglądem przypominający aktora Johna Wayne, niezależnie od meritów zawodowych pasował świetnie na to stanowisko. Pewnego razu wychodząc z gabinetu sekretarka zapytała: ”Gdzie pan rektor idzie?” W odpowiedzi usłyszała: ”Rektor nie idzie, a kroczy”. Inny profesor, ceniony naukowiec, był członkiem Polskiej Akademii Nauk, PAN-u. Kiedyś oświadczył: „Jestem nie tylko członkiem PAN-u, ale i panem członka”. Nie wziął pod uwagę faktu, że słyszeli to również nieletni. Na uczelni pracował profesor z pochodzenia Rosjanin. Nadal zaciągał śpiewnie rosyjskim akcentem. Kiedy przygotowano schemat rozkładu zajęć, wyznaczono mu wykład na godzinę 9. Profesor zaprotestował: ”O dziewiątej to ja śpię”. Innym razem udał się na wykład, prawdopodobnie, nie całkiem przygotowany i szukał pretekstu, aby go uniknąć. Powiódł oczyma po sali i w pierwszym rzędzie ujrzał studenta o ryżej czuprynie. „Rudy!!! Nie będę miał wykładu” – wykrzyknął i opuścił aulę.
Pewnego razu na klatce schodowej mama została powitana przez sąsiada, profesora, następującymi słowami: ”Całuję rączki pani profesorowej zwyczajnej”. Zaskoczona mama nie zorientowała się o co chodzi. Trzeba bowiem wiedzieć, że kariera profesorska zaczyna się od tytułu profesor nadzwyczajny, a po awansie zmienia się na profesora zwyczajnego. Nie mieliśmy wtedy telefonu i ojciec nie mógł poinformować mamy o zmianie. Dowiedziała się na schodach od sąsiada. Ponieważ, jako żona profesora, tytułowana była panią profesorową, więc z tego względu jej dowcipy pasują do tekstu o profesorach-żartownisiach. Oto przykłady:
W dzieciństwie często prosiłam mamę aby móc spać z nią na tapczanie. Czułam się wtedy bezpieczniejsza. Mamie się to nie podobało. „Córeczko! Znasz przecież Dziesięcioro Bożych Przykazań. Szóste nie cudzołóż. To grzech spać w cudzym łóżku”. Musiałam się tym zadowolić. Widząc dziewczynę i chłopca na motocyklu mama potrafiła powiedzieć: „Przed użyciem wstrząsnąć”. Kiedyś będąc w Warszawie jechaliśmy wspólnie taksówką przez rozkopaną Aleję Niepodległości. Właśnie prowadzono pierwszą nitkę warszawskiego metra i ruch był utrudniony. Kierowca pocieszał mamę: „Jak metro będzie gotowe pojedzie pani szybko i wygodnie pod ziemią.” Mam dała wtedy próbkę czarnego humoru: „Wtedy to ja sama będę już pod ziemią”.
Ojciec posiadał duże, ale dość specyficzne poczucie humoru. Zdarzało się, że nie otwierał drzwi kluczem tylko dzwonił lub pukał, po czym… kucał. Przy otwarciu drzwi dostawało się lekkiego szoku na nieoczekiwany widok ”karzełka”. Ojca bawiła ta reakcja, szczególnie jeśli udało mu się zaskoczyć kogoś po raz pierwszy. Kiedy ciemnoskóry student ojca po dyplomie powrócił do rodzinnego Sudanu, przysłał ojcu widokówkę z wyjaśnieniem co przedstawia. Tekst brzmiał: „Sztorma piaseczna w Chartumie”.
Jednym z moich szefów w Szwecji był profesor bakteriolog. Pełnił on także rolę promotora w moim przewodzie doktorskim. Kiedy wręczałam mu do korekty angielskojęzyczny artykuł przeznaczony do publikacji, zwykł mawiać: ”Pokaż no tu ten swój nabazgrany artykuł-potworek”. Dużo się przy tych posiedzeniach nauczyłam. Profesora wyznaczono jako zastępcę starszego, przechodzącego na emeryturę, kolegi. Wspominał, jak to pech chciał, że zmogło go wtedy lumbago. Witalny emeryt wbiegał po trzy stopnie na strome schody, a dużo młodszy kolega, pochylony i zbolały, ledwo miał siłę powoli wchodzić na górę po jednym stopniu. Profesor, będąc szefem laboratorium mikrobiologicznego, zajmował się odczytywaniem różnych typów posiewów. Kiedyś przyszło mu ocenić wyniki zainfekowanej rany zadanej pacjentowi przez… paszczę krokodyla. Odpowiedź sformułował w następujący sposób: „Nie stwierdzono żadnych chorobotwórczych mikroorganizmów. Wzrost normalnej bakteryjnej flory jamy gębowej krokodyla”.
Wspomniany profesor-emeryt miał zwyczaj chodzić rankiem na pływalnię. Widząc kiedyś powolnego pływaka z mozołem forsującego toń, spytał: ”W którym kierunku pan płynie?”. Wspomniał także kiedyś, że kariera świetnie zapowiadającego się pianisty została nagle i niespodziewanie przerwana. Wieko fortepianu przygniotło mu palce.
Profesorowie nowej generacji nie mają nic wspólnego z profesorem Filutkiem. Obca im jest autoironia i poczucie humoru. Brakuje mi profesorów Filutków.
Teresa Urban