Podróż miałem podłą. Na statku prawie przez cały czas wymiotowałem. Nie wykupiłem sobie kajuty. Nie wiem skąd przyszło mi ta myśl, że statek płynie tylko kilka godzin. A to był rejs, który trwał całą noc i pół dnia. Siedziałem wyprostowany na drewnianej ławce i udawałem, że śpię. Nie chciałem z nikim rozmawiać. Zresztą we mnie była martwota i ciemność. Na pokładzie był niemiłosierny ziąb i porywisty wiatr. Fale obryzgiwały główny pokład. Pasażerowie włóczyli się po statku rządni mocnych przeżyć. Z restauracji dochodziły dźwięki wolnego tanga. Wszyscy chwiali się na nogach. Byłem pewien, że są pijani. Dzieci piszczały niemiłosiernie jak gdyby obdzierano je ze skóry. Przed północą szczęśliwi posiadacze kabin znikli z pokładów, trapów i korytarzy. Przy mnie usiadł jakiś starszy gość i zapytał, czy nie boję się, że statek pójdzie na dno. Odpowiedziałem opryskliwie, że to mnie nie obchodzi i żeby mi nie przeszkadzał. Ale on się tym nie zraził i oznajmił, że jego znajoma stawiała mu pasjansa z którego wynikało, że jakieś niebezpieczeństwo jest blisko niego.
– Nie wierzę w karty – powiedziałem i zasłoniłem oczy rękoma dając mu do zrozumienia, że zamierzam zasnąć. Ale on nie dawał za wygraną. Miał pomarszczoną twarz i siwe włosy z tyłu czaszki.
– W coś trzeba wierzyć – powiedział. – Na morzu trzeba wierzyć w gwiazdy albo w karty. A pan w jakiej sprawie do Warszawy jedzie?
– W żadnej – powiedziałem z nadzieją, że się wreszcie odczepi, ale to była prawda. Moja podróż nie miała żadnego celu, ani planu. Była bezsensowna i niepotrzebna.
Tak, znalazłem się w Warszawie bez żadnych konkretnych planów. Właściwie chciałem tylko zobaczyć dom, w którym spędziłem dzieciństwo. Mieszkanie, w którym mieszkaliśmy nie należało już do moich rodziców. Było trzypokojowe, które kiedyś wydawało się wielkie. Rodzice oddali je jednemu z sąsiadów wiedząc, że już nigdy nie wrócą do Warszawy. W zamian dostali mniejsze na tej samej klatce schodowej, w którym oczywiście nigdy nie zamieszkali i którego nigdy nie widzieli. Zostało ono wynajęte studenckiemu małżeństwu, którego żadne z nas nigdy nie widziało. Moja ciotka odbierała od nich co miesiąc pieniądze za komorne i sprawdzała, czy jeszcze żyją i czy mieszkanie nie jest zdemolowane.
Miałem pretensje do rodziców o to, że zrzekli się naszego mieszkania, które było kiedyś moim zamkiem, twierdzą i kurchanem Mamaja, ale rodzice tylko machali rękoma. Nie chcieli myśleć o przeszłości. Udawali, że ich życie zaczęło się w Szwecji. Nawet udawali, że znają język, którego nie znali. Nie zapierali się przeszłości, ale ciekawił ich nowy kraj. Młodość zostawili za morzem. Na starość stali się emigrantami i ta rola najwidoczniej im odpowiadała. Nie chcieli myśleć o przeszłości, a przynajmniej nie tej powojennej. Woleli wracać wspomnieniami do swoich młodych lat, dalekich i już nieistniejących, a więc heroicznych.
Matka nigdy nie opowiadała o swoim dzieciństwie, za to ojciec nieustannie opowiadał o swoim ojcu i o kolegach, z którymi konspirował będąc w partii komunistycznej. Dawne czasy, których dawno już nie było. Słuchałem tego potwornie znudzony nie mogąc pojąć w swojej głupocie, że to również moja historia.
Nie pamiętam podróży do Warszawy. W pociągu dusiłem się, czułem się tak, jak gdyby ktoś trzymał mnie za gardło. Za oknem przebiegał z niezwykłą szybkością krajobraz, którego nie widziałem. Trwałem w malignie. W pociągu chciałem wszystkim opowiadać kim jestem. Nikt mnie jednak nie chciał słuchać. Nikt na mnie nie patrzył. Kiwałem się osowiały na platformie wagonu. Otworzyłem drzwi. Chciałem wyskoczyć, być bliżej lasu, w który gwiżdżąc przeraźliwie wjechał pociąg. Czyjaś mocarna ręka wciągnęła mnie do środka. Zawstydziłem się i przycisnąłem czoło do najbliższej szyby. Zamknąłem oczy. Poddałem się pędowi pociągu. Ktoś mnie popychał, odsuwał, zagadywał, ale ja nie reagowałem. Trwałem tak nieruchomo wiele godzin, aż pociąg zatrzymał się na Dworcu Centralnym. Z dworca poszedłem na swoją dawną ulicę. Torba mi ciążyła niemiłosiernie, powietrze było ciężkie, nie można było nim oddychać. Słońce prażyło bez litości. Szedłem powłócząc nogami. Mogłem wziąć taksówkę, ale chciałem żeby spłynęły na mnie wspomnienia. Byłem pusty w środku i to mnie przerażało. Ostatni raz byłem na tych ulicach dwadzieścia lat temu. Czy zmieniły się? Czy w ogóle były to te same ulice, to samo miasto?
Ale nic z tego. Wspomnienia zatrzymały się gdzieś w nieokreślonej przestrzeni, a torba ciążyła mi jak gdyby wypełniona była cegłami, być może tymi cegłami, które uprzątałem jako dzieciak z ulic tego miasta. Ciężkie, wilgotne cegły, szorstkie i poobtłukiwane, z grudkami zaprawy murarskiej przyklejonej do powierzchni. Ulice były puste i brzydkie. Wielgachny Pałac Kultury kołysał się w górze jak jakaś biała rakieta gotowa do startu. Już wypuszcza białą smugę ognia, już płynie po niebie. Czekałem na moment, w którym zatrzęsie się ziemia i domy zaczną się walić. Ziemia się rozstąpi i mnie pochłonie. Gdyby tak się stało naprawdę, to bardzo bym się z tego cieszył, bo nie musiałbym stanąć przed bramą domu przy ulicy Elektoralnej 13.
Zaczął padać deszcz. Zboczyłem z głównej ulicy i skręciłem do Ogrodu Saskiego. Stał jak zawsze, może bardziej rozrośnięty niż kiedyś, dużo większy, niczym jakiś tropikalny las, niezbadany, nieogarniony. Jego zieleń orzeźwiła mnie. Usiadłem na ławce. Przypomniałem sobie, że na każdej ławce tego Parku musiała przysiąść moja matka, kiedy przychodziła tutaj na spacer z ojcem. Postawiłem sobie pytanie: dlaczego? Czy dlatego, że szybko się męczyła, czy też może chciała pokazać całemu światu, że park należy do niej.
Na ławce usiadł mężczyzna w skórzanym czarnym płaszczu. Deszcz wciąż kropił, ale bardzo niemrawo. Mężczyzna najwyraźniej chciał do mnie zagadać, ale ja ostentacyjnie odwróciłem od niego głowę, złapałem za uszy torby i podniosłem ją w górę. Byłem w końcu tutaj cudzoziemcem i nie musiałem odpowiadać na żadne zaczepki. Mężczyzna nie dawał za wygraną. Robił do mnie miny ni to sprośne, ni to tajemnicze i szpiegowskie. Widocznie wyczuł we mnie bratnią duszę. Chciałem mu powiedzieć, że nie mam z tym miastem nic wspólnego, że jestem tutaj przejazdem. Wbrew swojej pogardzie dla tego typa przypatrywałem mu się ukradkiem. Miał nabrzmiałe mięsiste usta i wielkie uszy. Przypominał tego rzecznika rządu, który opluwał w telewizorze podziemną ”Solidarność”. Ale cóż mogłaby chcieć od mnie ta wstrętna figura, która już chyba od dawna siedziała w więzieniu? Zaraz zapyta – pomyślałem, kim byli moi rodzice i będę musiał mu powiedzieć, że byli w partii. On uśmiechnie się radośnie swoimi pełnymi ustami, a może nawet mnie obejmie. I z pewnością zacznie mnie dusić. Podniosłem głowę. Mężczyzna groził mi grubym palcem. Wstałem z ławki i powlokłem się ścieżką parku przed siebie. Mężczyzna szedł za mną. Byłem prawie pewien, że chce mnie zwerbować do swoich brudnych spraw. Czy wyglądałem na szpiega? Moja torba mogła zawierać szpiegowskie materiały.
Musiałem wyglądać bardzo podejrzanie. Nie bez powodu gość przyczepił się do mnie. I ten jego ironiczny uśmiech na twarzy. Ten typ przypominał kogoś z dzieciństwa, jakiegoś kolegę ze szkoły, ale to było niemożliwe. Typ był stary i obleśny. Chciał mi coś powiedzieć, coś zakomunikować. Czekałem, że krzyknie na mnie, przyspieszyłem kroku. Torba ciążyła mi jak tona węgla. Odwróciłem głowę. Facet chwiejnym krokiem podążał za mną. Po obydwu stronach alejki drzewa i trawniki. Nigdzie żywej duszy. Postanowiłem się bronić. Postawiłem torbę na żwirze alejki. Spojrzałem spode łba za siebie. Facet gdzieś się rozmył. Odetchnąłem z ulgą. Lecz natychmiast pomyślałem, że mężczyzna mógł się schronić w krzakach. Dlaczego nie? Zaraz wyskoczy i dźgnie mnie nożem. W końcu w tym mieście byłem teraz kompletnym anonimem. Nikt mnie nie znał, nikt mnie nie pamiętał, nikogo nie obchodziłem i nikt mnie nie obchodził. Tylko fakt, że kiedyś przed laty biegałem po tej alejce męczył mnie niepomiernie i powodował nieprzyjemne kłucie w brzuchu.
Zmiany, które zaszły w tym kraju z pewnością zmieniły ludzi. Dlaczego nie na wampirów? Na pewno zamieszkują budynki po drugiej stronie ulicy, tam gdzie szyny tramwajowe odgradzają park od jezdni.
Nie miałem jednak wyjścia, musiałem iść przed siebie między rzędami kasztanów i klonów, między zielonymi krzewami i klombami. Moja martwa dotychczas pamięć sprawiła mi figla. Przypomniałem sobie topografię ogrodu. Więc na prawo, w głębi ogrodu staw. W tym stawie kąpałem się nielegalnie wiele razy, będąc chłopcem. Dozorca, który pilnował ogrodu ganiał nas z kijem. Krzyczał za nami i przeklinał jak gdybyśmy ukradli mu worek złota. Pilnował porządku, a my chcieliśmy się tylko kąpać. Biegliśmy w mokrych majtkach i z ubraniem w ręku na wzgórze, na którym wznosiła się okrągła, pseudoantyczna budowla, przyozdobiona kolumienkami. Mówiono, że była to wieża ciśnień. Ale dla nas było to więzienie dla niegrzecznych dzieci. Na tej górze opalaliśmy się do wieczora. Ten park, pierwsze randki, pierwsze pocałunki. Kawiarnia w Pałacu Błękitnym, w którym kiedyś podobno mieszkał mały Chopin. Na skraju parku, przed wielkim placem Grób Nieznanego Żołnierza. Z ukrycia przypatrywaliśmy się zmianom warty. Odbywały się co dwie godziny. Promienie słońca odbijały się od lśniących bagnetów nasadzonych na karabiny. Żołnierze mieli ponure twarze. W środku ocalałej kolumnady, tam, gdzie leżały szczątki Nieznanego Żołnierza – palił się znicz. Czytaliśmy z przejęciem: Tobruk, Monte Cassino, Lenino… Każdy z nas zaprzysiągł sobie, że kiedyś w przyszłości te¿ będzie kroczył defiladowym krokiem, żeby zmienić żołnierzy przy Grobie.
Dalej Plac Dzierżyńskiego (teraz Bankowy), bez którego nie byłoby tego miasta. Przynajmniej tak mi się wydawało. Białe kolumny dawnego Banku. Olbrzymi pusty Plac w który wpadała moja ulica. Zza drzew jeszcze nie widziałem pomnika, byłem pewny, że tam musi być. Dziwny był to pomnik. Dzierżyński stał na cokole w zwykłym żołnierskim płaszczu i z gołą głową. Niewidoczny wiatr rozwiewał jego marmurowe włosy. Musiało mu być tam na cokole bardzo zimno. Jego chuda sylwetka domagała się współczucia. Ale na podwórku wszyscy wiedzieli, że to był krwawy kat, który na sumieniu miał miliony ludzi, w tym wielu Polaków. Miał taką szlachetną bródkę, wychudzoną twarz – ponoć gruźlica, wysokie czoło i zapadnięte policzki. Wznosił się nad naszą dzielnicą jak jakiś Anioł Stróż, więc czy mogliśmy go nienawidzieć? Z jakąż lubością oznajmialiśmy, że mieszkamy przy placu Dzierżyńskiego. Wiedzieliśmy, że każdemu ciarki strachu biegną po grzbiecie, kiedy słyszy nazwisko Feliksa. A my się go nie baliśmy, bo to był nasz Feliks. Opowiadano sobie dziecięce legendy, że czasami w nocy śmiałkowie wspinają się na cokół i malują Feliksowi ręce czerwoną farbą. Zawsze przyglądałem się uważnie pomnikowi z nadzieją, że zobaczę jego ręce umalowane czerwoną namiastką krwi. Niestety, nigdy mi się to nie udało. Któż chciałby się narażać na wieloletnie więzienie, by tylko pokazać światu, że nasz Feliks był krwawym katem.
Wyszedłem z Parku i znalazłem się na skraju Placu. Oczywiście, kierowany starym nawykiem, spojrzałem w oczy Dzierżyńskiemu. Jakież było jednak moje zdumienie, kiedy na cokole nie zobaczyłem naszego Feliksa. Cokół był pusty, stał olbrzymi jak jakiś egipski grobowiec. W pierwszej chwili straciłem orientację. Nie wiedziałem gdzie jestem. Moja dzielnica bez pomnika nie była już tą dzielnicą co kiedyś. Komu mógł przeszkadzać pomnik Krwawego Feliksa? Zawsze myślałem, że pomniki są wieczne, że stoją tak do końca świata, żeby zaświadczyć o tym co było. Brodate twarze starożytnych mędrców, wąsaci wojownicy, muskularni herosi. Krwawy Feliks na cokole był jednym z nich. To, że się wsławił krwawym terrorem nie miało przecież najmniejszego znaczenia. Ważne było to, że się tak wysoko wspiął i zastygł. Moje dzieciństwo upłynęło w jego cieniu. Kto zabrał mi mojego Feliksa?
Zdegustowany powlokłem się w stronę cokołu nie zwracając najmniejszej uwagi na samochody, które krążyły jak wściekłe psy po Placu.
Sam cokół pomnika był monumentalny. Miał może ze trzy metry, albo i więcej. Stało przy nim dwóch policjantów z przewieszonymi przez pierś automatami.
– Co się stało z Feliksem? – zapytałem bardzo uprzejmie i skłoniłem głowę.
– Przyjechał dźwig i zdjął go z cokołu. Głowę mu oderwali, paletko mu rozerwali. Okazało się, że nie jet z marmuru tylko z gipsu. A tyle lat człowiek myślał, że go wykuli w marmurze.
– Oszczędzili na nim. Na Stalinie nie mogli. Ten musiał być z marmuru.
– Był z gipsu… – powtórzyłem i zrobiło mi się bardzo smutno i nieswojo.
Przez całe dzieciństwo myślałem, że Feliks jest z marmuru. Jego płaszcz co prawda był koloru pleśni, ale któż mógł przypuszczać, że to nie jest marmur, rzeźbiony ręką artysty i polerowany dłońmi robotnika. Tylko ci, którzy podobno malowali mu nocą ręce na czerwono (kolor krwi jego ofiar) znali z pewnością całą prawdę: że Feliks jest zrobiony z gliny i z gipsu. Dlaczego nikomu o tym nie powiedzieli? Może bali się donosicieli, ale jakże mogli bać się małych donosicieli, jeśli mieli odwagę wspiąć się na niebotycznego Feliksa. W dzieciństwie mój stosunek do Krwawego Feliksa był ambiwalentny. Podziwiałem go jako wielkiego rewolucjonistę, który razem z Leninem zrobił Rewolucję Październikową, ale z drugiej strony moi koledzy w szkole szeptali, że był zbrodniarzem i mordercą. Komu wierzyć? Jeden argument przemawiał bezsprzecznie za Krwawym Feliksem. Jego pomnik stał na Placu Dzierżyńskiego (dawniej Bankowym), najpiękniejszym dla mnie placu w mieście. Białe kolumny dawnego banku, owalne ramię hotelu Saskiego, w oddali Pałac Mostowskich, w którym mieściła się Komenda Głowna Milicji Obywatelskiej i w środku on – Feliks: więzień caratu, twórca Czeka i pogromca kontrrewolucjonistów.
– Mogę panu w tajemnicy powiedzieć, że kawałek Feliksa można kupić. Są tacy, którzy nabrali odłamków i teraz sprzedają. Ot, tacy sobie spekulanci – kontynuował rozmowę jeden z policjantów.
– Nie, nie chcę kupić – powiedziałem.
– Pan chyba nie stąd, powiedział drugi policjant i przesunął, chyba bezwiednie, wiszący na brzuchu automat tak, że wylot lufy mierzył teraz we mnie.
Cofnąłem się o krok. Nagle strach mnie obleciał. Torba w ręku przestał ciążyć.
– Ani stąd, ani nie stąd – powiedziałem i zacząłem wolno oddalać się od nich.
– To znaczy skąd? – wykrzyknął policjant, ale ja już byłem daleko od nich. Pomyślałem, że nie będą do mnie strzelać i skryłem się w ostrokole kolumnady prowadzącej do Muzeum Rewolucji. Tak, kiedyś było muzeum, do którego nikt nie przychodził oprócz wycieczek szkolnych z całego miasta. Teraz, kiedy Feliksa już nie było, na pewno zlikwidowano Muzeum.
Wyszedłem na ulicę. Wreszcie na moją ulicę. Przede mną moja szkoła. Moja dawna szkoła. Moje więzienie.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy, postawiłem torbę na chodniku i zasłaniając dłonią oczy przed słońcem przypatrywałem się uważnie budynkowi. Przypominał biały tort. Okna błyskały złowieszczo niczym okulary ślepca. Do drzwi wejściowych prowadziły rachityczne betonowe schody. Drzwi nie miały w sobie nic nadzwyczajnego. Patrząc na nie trudno było się domyśleć, że przez wiele lat były otwierane przez tysiące uczniów.
Drzwi otworzyły się, na szczycie schodów pokazała się kobiecina w letnim szarym płaszczyku i śmiesznym kapelusiku na głowie. Kobieta zatrzymała się przy mnie i patrząc mi bez żenady w twarz powiedziała: – Dzień dobry, nie poznajesz mnie na pewno. Jestem twoją nauczycielką od polskiego. Szkoda że wyjechałeś. Nie lubię jak moi uczniowie się rozjeżdżają.
Było mi bardzo przykro. Nie poznawałem jej, to znaczy obraz nauczycielki polskiego w mojej pamięci był zupełnie inny niż ta kobiecina, która przy mnie stała. Nic nie powiedziałem, wyminąłem ją i wszedłem do szkoły. Olbrzymi korytarz i drzwi prowadzące do klas. Przypomniałem sobie swój własny krzyk, kiedy mnie goniono krzycząc ”kupa!” i rzucano na podłogę, a koledzy z całej klasy walili się na mnie krzycząc wciąż: ”kupa! kupa!”. To były takie drobne tortury dla zabawy. Na samym dnie tej ”kupy” utworzonej z ciał, leżałem nie mogąc złapać oddechu i czując, że zaraz umrę. Dopiero nadejście któregoś z nauczycieli rozpędzało chłopaków. Byłem uratowany, ale wstyd był we mnie, ponieważ dałem się złapać.
Pusta szkoła. Dokąd wymiotło uczniów? Nigdzie ani żywego ducha. Pomyślałem, że bardzo nie lubiłem szkoły. Przede wszystkim był we mnie ciągły strach, że nauczyciel wyrwie mnie do tablicy. Wszystkie oczy skierowane na mnie. I oczywiście okaże się, że nic nie umiem. Suchość w gardle. Paraliżująca trema. Nuda wysiadywania w ławce, ciągłe napominania, żeby nie rozmawiać, książki czytane pod ławką, wyczekiwanie na dzwonek. Jedenaście lat w tej szkole, ani gorszej ani lepszej od innych. Jak ja to wytrzymałem? Zastanawiałem się spacerując wolno po korytarzu. W każdej chwli mógł wyjść zza zakrętu korytarza woźny i wyrzucić mnie. Nie było we mnie żadnego sentymentu do szkoły, żadnej tęsknoty za szkolnymi latami. Porwane wspomnienia, zamazane twarze. A przecież tu spędziłem największą część mojego życia zanim wyjechałem z Polski.
Woźny nie musiał mnie wyrzucać. Sam wycofałem się z budynku szkoły. Nikt mnie nie zatrzymywał. Powlokłem się w kierunku bramy mojego domu. Mojego dawnego domu.
Wszedłem na podwórko. Ten sam wystrzępiony asfalt. Na tarasie z lewej strony siatka. Jak kiedyś. Tylko drzewa pod oknem już potężne i rozłożyste. Minęło dwadzieścia lat. Ale nie czuję tych lat w sobie. Nic się nie zmieniło tylko to podwórko. Studnia wygląda jak atrapa, jak dekoracja przedstawienia teatralnego. Wchodzę na schody klatki schodowej, którą kiedyś przemierzałem miliony razy. Kieruję się do naszego dawnego mieszkania, w którym mieszka już ktoś inny. Zatrzymuję się pod tymi drzwiami. Chcę zapukać i boję się. Idę piętro wyżej do mieszkania, które rodzice zamienili. Wyjmuję klucz, otwieram. Obce pokoje, obce meble, obcy zapach. Ci, którzy wynajmują to mieszkanie usunęli się na okres mojego pobytu, zostawiając wszystkie swoje rzeczy. Ubrania rozwieszone na krzesłach zabawki dziecięce, książki, gazety. Siadam przy stole w kuchni. Słucham. Cisza. Telefon milczy. Nie mam do kogo dzwonić. Nikt nie wie, że tu jestem. Nawet gdyby wiedział, to coż by go to obchodziło. To tak, jakby mnie w ogóle nie było. Zamykam oczy i słucham. Gołębie na parapecie gruchają.
Michał Moszkowicz (1941-2017)