Parę sezonów temu wybraliśmy się z grupową wycieczką na letnią wędrówkę we francuskich Alpach. W niewielkiej miejscowości na południe od Genewy zebrała się pewna elita, crême de la crême.
Byli wśród nich najlepsi, którzy samobójczo odważali się pokonywać groźne ”vie ferrate”, wymoszczone żelastwem trudne drogi alpejskie, do przejścia przy pomocy sztucznych ułatwień, zabezpieczających przed upadkiem w bezdenną przepaść.
Gdy zagadnąłem jednego z nich czy był na Orlej Perci, spytał: a co to jest? Chyba spotkałem przedstawiciela pokolenia emigrantów, wyjeżdżających z Polski w na tyle młodym wieku, że nie zdążyli chodzić turystycznie czy wspinać się w Tatrach.
Orla Perć nie jest co prawda typową, nowoczesną via ferrata. Zbudowana na przełomie wieku XIX i XX, posiada jednak kilka trudnych miejsc, które zabezpieczono drabinami, klamrami i łańcuchami.
Ale większość uczestników wycieczki zadawalała się zwykłymi wędrówkami po wzgórzach, co prawda z udziałem przewodników, ale wymagających przeciętnej kondycji i niewielkiego obycia z prawdziwym, skalnym, nie mówiąc już o śnieżno-lodowym górskim środowisku. Na wysokości nie przekraczającej 2000 mnpm, wszyscy dawali sobie radę. Ale moja nowa wówczas partnerka górska nie omieszkała poinformować przewodników, a przy okazji również towarzyszy podróży pytaniem: a wiecie ile lat ma ten facet? Czyli ja. Poinformowani szczerze lub obłudnie wyrażali swe niedowierzanie, a równocześnie w rzadkich miejscach trudnych podawali mi pomocną dłoń lub nawet pożyczali mi jeden ze swoich kijków, których nigdy nie używałem, poza jazdą na nartach. Po prostu, w tym samym stopniu co jeden z praktykantów vie ferrate, miałem dobre poczucie równowagi i obycie nawet w trudnym terenie.
Kulminacja wycieczki nastąpiła jednak dopiero ostatniego dnia pobytu, w niedzielę. Przewodnicy prowadzili nas, przy pięknej pogodzie, najpierw łagodnymi wzgórzami (sam hotel leżał na imponującej wysokości 1600 mnpm), potem przy pomocy paru wyciągów i kolejek linowych dotarliśmy do 2200 m. I stąd rozpostarł się piękny widok na Alpy. Byliśmy na północ od masywu Mont Blanc i widzieliśmy stąd wszystko: ostro najeżone Iglice Chamonix; sam szczyt Białej Góry, drogi doń: przez Grand Mulets i przez Aiguille de Gouter (tą drogą wszedłem na szczyt prawie pół wieku wcześniej), lodowce Bosson i Taconnaz (tam rozbiłem swój namiot – chatkę-szmatkę na 1,5 osoby), a także ”żleb śmierci” prowadzący na lodowiec Bionassay, w który – po zejściu ze szczytu – wpadłem i zsunąłem się paręset metrów w dół. Wyszedłem o własnych siłach, ale okupiłem to 2-dniowym pobytem w szpitalu w Chamonix.
Wszystko to opowiedziałem pokrótce przewodnikowi, może częściowo uwierzył. Ale wspomnienie zostało.
Teraz, gdy będę musiał chyba ograniczyć się do niższych gór, mogę uznać to wydarzenie za pożegnanie z Alpami.
Aleksander Kwiatkowski