Wakacje w Wiśle

W okresie mego dzieciństwa żyliśmy skromnie. Profesorska pensja ojca nie była wysoka, wystarczała na podstawowe potrzeby, ale nie na luksusy. Jedynym luksusem były dwa wakacyjne miesiące. Spędzałam je z mamą, lipiec nad morzem, przeważnie w Juracie, a sierpień w Wiśle. Juracie poświęciłam całą książkę, teraz kolej na felieton o Wiśle. Nie rozsławił jej jeszcze wtedy skoczek narciarski, Adam Małysz, ale była jedną z popularnych miejscowości wypoczynkowych.

Przez wiele lat z rzędu sierpień spędzałyśmy razem z mamą w Wiśle. Zapracowany ojciec dojeżdżał do nas trochę później i to tylko na parę dni. W Wiśle zatrzymywaliśmy się w pensjonacie ”Wrzos”, którego właścicielką była pani Rutkowska, Polka pochodzenia niemieckiego, przez nas zwana swojsko ciocią. Wysoka, energiczna ciocia, mówiąca zabawnym, gardłowym akcentem prowadziła pensjonat żelazną ręką. ”Wrzos” był drewnianym dwupiętrowym budynkiem w typowym stylu góralskim z łamanym dachem pokrytym gontem. Tylną ścianą przylegał do stromego, zalesionego stoku, a od szosy odgradzał go wysoki żywopłot z bzu. Po drugiej stronie szosy płynęła Wisła, która tam nie była jeszcze rzeką tylko rwącym potokiem.

”Wrzos” miał kilka pokoi, które wynajmowano letnikom. My zazwyczaj zajmowaliśmy przeszkloną werandę z oddzielnym wejściem. Prowadziło do niej wąskie przejście pomiędzy stokiem a tylną ścianą domu. Nie docierało tam słońce, porośnięte mchem skalne zbocze było zawsze wilgotne i pełzały po nim tłuste, brązowe ślimaki. Nie lubiłam ani ślimaków ani mrocznego przejścia. Na umeblowanie pokoju składały się trzy łóżka, stół i szafa. Weranda nie miała prywatnej łazienki ani nawet bieżącej wody, tylko metalową umywalkę z miednicą i dzbankiem. Co rano rozlegało się pukanie do drzwi i pokojówka Gabrysia, zwana przez ciocię z niemiecka Gabi, wnosiła dzban gorącej wody do porannej toalety. Za potrzebą chodziło się na podest do schludnego przybytku ze spuszczana wodą, wspólnego dla wszystkich gości. Raz jeden dane mi było skorzystać z kąpieli w prywatnej, i jak mi się wtedy wydało, luksusowej łazience cioci.

Posiłki podawano w przestronnej jadalni przy owalnym stole wspólnym dla wszystkich gości. Jadalnia miała dwie ciemne wnęki i jedna z nich, ukryta za kotarą, służyła cioci za sypialnię. Ściany zdobiły stare portrety i okazy regionalnego rękodzieła. Charakterystycznym elementem były liczne półeczki z huby, rodzaju leśnego grzyba. Ilekroć widzę w lesie hubę przypomina mi się pensjonat w Wiśle. Ciocia we własnej osobie wnosiła potrawy i usługiwała gościom przy stole. Stwarzało to domową atmosferę. Mama twierdziła, że ciocia skąpi jedzenia i zawsze podaje na obiad o jeden kawałek mięsa mniej niż jest stołowników przy stole.
Na obiad podawano czasem smażone pstrągi. Były smacznym i pożywnym urozmaiceniem jadłospisu. W tym okresie ryby jadało się rzadko, ale w Wiśle pstrągi nie były rarytasem. Z mostu, wśród kamieni, można było dostrzec ciemne pręgi pstrągów wydających się trwać w bezruchu. Tylko ruch płetw zdradzał, że walczą z prądem rzeki. Widziało się chłopców z podwiniętymi nogawkami spodni, brodzących w Wiśle, łapiących pstrągi rękami. Te na stole u cioci pochodziły z lokalnego połowu.

Pewnego razu na leśnej polance nazbieraliśmy masę rydzów. Ciocia poleciła je kucharce usmażyć i podała nam je jako smakowity dodatek na kolację. Kiedyś ojciec zamówił w lokalnej mleczarni, słynącej z wysokiej jakości wyrobów, ogromny termos lodów waniliowych i zaprosił wszystkich gości na ten niecodzienny w owych czasach deser. Do dziś pamiętam niepowtarzalny smak tych lodów, przewyższający nawet najlepsze lody z Zielonej Budki w Warszawie. A może był to smak dzieciństwa, istniejący tylko w mej wyobraźni?

Pewnego lata gościły w pensjonacie dwie zaprzyjaźnione panie w średnim wieku. Jak się okazało obie specjalizowały się w historii. Jedna z nich była współautorką podręcznika, z którego korzystałam w szkole, a druga pracowała jako nauczycielka historii w gimnazjum, do którego przyszło mi później uczęszczać. Fakt ten zaowocował w nieoczekiwany sposób na mój los uczennicy, bowiem tylko raz w ciągu czterech gimnazjalnych lat zostałam wezwana do odpowiedzi na lekcji historii. Bardzo mi ten stan rzeczy odpowiadał, ponieważ przedmiot ten nigdy nie był moją mocną stroną. Nawet tego jedynego razu pomyliłam Annę Jagiellonkę z Katarzyną, ale w końcu udało mi się chyba wybrnąć zwycięsko, bo nauczycielka dała mi z odpowiedzi czwórkę. Ocenę tą miałam przez całe cztery lata gimnazjum, a maturę z historii udało mi się cudem zdać na piątkę.

Pewnego lata spędzała z nami wakacje moja chrzestna mama z mężem i synkiem Jacusiem, ale nie mieszkali we ”Wrzosie” tylko w domu wypoczynkowym w sąsiedztwie. Jacuś, o rok młodszy ode mnie, był dzieckiem nadpobudliwym i zachowaniem swoim sprawiał rodzicom w dzieciństwie dużo kłopotu. W Wiśle, przebywając przez cały dzień na świeżym powietrzu, znajdował widocznie upust dla swego intensywnego temperamentu, więc zaakceptowałam go bez trudu jako towarzysza zabaw. Wspinaliśmy się razem na niebezpiecznie strome zbocze za pensjonatem, aby zbierać rosnące tam wyjątkowo wielkie i aromatyczne poziomki. Być może były to zdziczałe truskawki, ale kto by zakładał truskawkowy ogródek w tak niedostępnym miejscu. W słoneczne przedpołudnia chodziliśmy w towarzystwie matek nad Wisłę. Potok był miejscami uregulowany a jego strome brzegi wyłożone kamieniami wzmocnionymi metalową siatką. Nasze mamy rozkładały koce na tym twardym, niewygodnym podłożu i pilnowały nas w czasie kąpieli. Woda była wprawdzie płytka ale, jak to bywa w górskim potoku, lodowato zimna, a dno kamieniste. W poszukiwaniu miejsc wystarczająco głębokich, aby udawać, że pływamy często traciliśmy równowagę i uderzaliśmy się boleśnie o kamienie. Przy wielkim święcie rodzice wynajmowali dorożkę i wspólnie jechaliśmy na spacer w góry. Kiedy droga robiła się stroma szliśmy wszyscy za dorożką, aby ulżyć koniowi.

Jacuś i ja należeliśmy do dzieci mizernych, byliśmy chudzi i bladzi. Mimo dbających rodziców i długich wakacji wyglądaliśmy na niedożywionych i anemicznych, bez najmniejszego rumieńca, za to z sińcami pod oczami. – Nie rozumiem, dlaczego nasze dzieci mają takie zielone cery i podkrążone oczy. Może nie służy im górski klimat? – zastanawiały się nasze mamy. I potrafiły z uśmiechem zażenowania wspominać jak zasłaniały nas ze wstydem torebkami przed krytycznym wzrokiem przygodnych znajomych w czasie powakacyjnych spotkań.

Czekały mnie nowe doświadczenia wynikające z faktu, że zaczynam dorastać. Następnego lata do pensjonatu Wrzos przyjechał przystojny młodzieniec, siostrzeniec naszej cioci. Wysoki, rosły blondyn w oczach podlotka wydał mi się dojrzałym mężczyzną. Pewnego popołudnia, widocznie z braku ciekawszego zajęcia, zaczął ze mną rozmawiać, po czym zaproponował wspólny spacer. Nie widziałam w tym nic złego, poczułam się nawet zaszczycona propozycją. Poszliśmy więc żwawym krokiem wzdłuż szosy pogrążeni w rozmowie. Czas płynął niepostrzeżenie szybko i wróciliśmy kiedy zaczynało szarzeć. Na werandzie mama powitała mnie awanturą. Szalała z niepokoju. – Jak mogłaś pójść na spacer z mężczyzną? Wiesz przecież, że to niebezpiecznie dla młodej dziewczynki. Mógł wciągnąć cię w krzaki i zrobić krzywdę. Zaskoczona najpierw zamilkłam, potem próbowałam się bronić, aż w końcu się rozpłakałam. To była niesprawiedliwość. Nie zrobiłam nic złego. Dlaczego ten miły chłopak miałby mi wyrządzić krzywdę? Jaką krzywdę? Nie wyglądał na zboczeńca, zachowywał się całkiem normalnie, wręcz sympatycznie. Teraz z perspektywy czasu rozumiem w pewnym stopniu reakcję mamy, ale wtedy czułam się potraktowana niesprawiedliwie, nieszczęśliwa i nierozumiana. Byłam naiwna i niedoświadczona. Nie rozumiałam agresji mamy, a w jej głosie nie wyczułam niepokoju czy troski tylko irytację i gniew. Dlaczego nie spróbowała wyjaśnić mi, na czym polegała niewłaściwość sytuacji i rzekome niebezpieczeństwo. Ale wtedy nie mówiło się z dziećmi otwarcie o seksie. Nawet później, jako dorosła, rzadko poruszałam z mamą ten drażliwy temat.

Kiedy braciszek spędzał z nami po raz pierwszy wakacje we Wrzosie, mógł mieć 2-3 latka. Tego roku właścicielka pensjonatu sprawiła sobie czarno-białego spaniela imieniem Kuba. Łagodny, przyjaźnie usposobiony piesek stał się ulubieńcem wszystkich gości. Mój braciszek nie był wyjątkiem. Pamiętam jak siedząc na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych przemawiał cierpliwie do pieska: Kuba, podaj łapkę. Niestety Kuba nie dożył starości. Któregoś dnia wybiegł na szosę prosto pod samochód.

Dużą atrakcją Wisły był kompleks basenów na świeżym powietrzu, jeden płytszy dla dzieci i drugi głęboki z wieżą do skoków. Wodę pobierano prosto z rzeki. Była lodowata. Baseny otaczał park, gdzie rozkładano leżaki i koce. Często spędzaliśmy na basenie przedpołudnia. Tam pobierałam pierwsze lekcje pływania. Mama zaangażowała młodego instruktora, który w krótkim czasie nauczył mnie tej sztuki. Na jednej z pierwszych lekcji kiedy trenowałam unoszenie się na grzbiecie, zsunęło mi się ramiączko od kostiumu. Nie odsłoniło wiele, ale zawstydziłam się ogromnie czując na sobie wzrok młodzieńca. Trener stosował drastyczne metody nauczania. Abym odważyła się pływać nie gruntując pchnął mnie znienacka do głębokiego basenu. Na szczęście nie bałam się wody i dałam sobie świetnie radę.

Wisła miała jeszcze jedną atrakcję, kino ”Marze-nie”. Leżało w samym centrum, na piętrze ponad restauracją. Program zmieniano często, aby wczasowicze mieli odmianę. Spędziliśmy tam z ojcem wiele wieczorów. Mama nie zawsze nam towarzyszyła. Ojciec lubił kino i spragniony był rozrywki, na którą rzadko znajdywał czas poza urlopem. Wybierał filmy pogodne, najchętniej komedie. Obejrzeliśmy wtedy wiele filmów francuskich z Fernandelem, wspaniałym komikiem o końskiej twarzy i gołębim sercu. Równie wielką przyjemność, jak obejrzenie filmu, sprawiał mi fakt, że robię to razem z ojcem. Dzieliłam z nim przeżycie, wspólnie śmialiśmy się, a po filmie dyskutowaliśmy fabułę wspominając najzabawniejsze epizody. Poza wakacjami miałam niewiele okazji na przebywanie z ojcem, więc tym bardziej to sobie ceniłam. Mówi się, że radość którą dzielimy z kimś bliskim jest podwójną radością.

Przy głównej drodze do Wisły Centrum mieścił się sklep, rodzaj domu towarowego w miniaturze. Nazywano go sklepem wielobranżowym. Zajmował dwa piętra i rzeczywiście oferował szeroki asortyment towarów, od tzw. mydła do powidła. Zaglądałyśmy z mamą do tego sklepu od czasu do czasu, bynajmniej nie dla rozrywki, a z przyczyn praktycznych. W owych czasach zaopatrzenie pozostawiało wiele do życzenia, ale zdarzało się, że w najmniej oczekiwanym miejscu czy czasie rzucano atrakcyjny towar. Pamiętam, że mama z tryumfem zakupiła tam dwa wełniane koce w gustowną zielono-białą kratę. Koce te przetrwały u nas ponad pół wieku.
W czasie ostatnich wakacji w Wiśle z niewiadomego mi powodu, nie zatrzymaliśmy się we ”Wrzosie”. Może nie było miejsc na aktualny dla nas okres, a może pobyt podrożał i wybór padł na dom pracy twórczej Polskiej Akademii Nauk. Ojciec, jako naukowiec i członek PAN-u, miał prawo korzystać z rodziną z takiego pobytu. Dom wypoczynkowy leżał blisko centrum, na wzgórzu. Podczas wspinaczki mijało się zabudowania gospodarcze z zagrodą dla krów. Były to towarzyskie zwierzęta, które widząc idących ludzi wystawiały zza desek ogrodzenia wilgotne pyski i muczały przeciągle. Nie podobały mi się te krowy, nie dowierzałam ich przyjacielskim zamiarom. W końcu w jakimś celu natura obdarzyła je rogami. Miałam dziwne przeczucie, że nasze drogi skrzyżują się wkrótce i to ze zgubnym dla mnie skutkiem.

Przeczucie mnie nie zawiodło. Za pensjonatem rozciągała się łączka, na której wczasowicze rozkładali leżaki i zażywali słonecznych kąpieli. Pewnego przedpołudnia leżakowałam na polance bez rodziców. Mama zajęta była braciszkiem w pokoju, a tata wybrał się na przechadzkę w towarzystwie zaprzyjaźnionej pary. Nagle usłyszałam znajome muczenie i tupot krowich racic. Porwałam się na nogi i zamarłam z przerażenia. Stado krów galopowało z góry w naszą stronę. Widocznie pasły się na hali i wystraszone czymś zaczęły gnać do zagrody. Jedna z wczasowiczek zasłoniła się leżakiem jak tarczą. Ja zdecydowałam się na ucieczkę. Ale krowy były szybsze. Przeleciały obok mnie nie robiąc krzywdy, ale ja, w panice, straciłam równowagę i przewróciłam się. Drogą ucieczki było wyschnięte dno potoku wysłane ostrymi kamieniami. Potoczyłam się po kamieniach raniąc w wielu miejscach. Na szczęście obrażenia były powierzchowne. Rozpłakałam się bardziej ze strachu niż z bólu. Mama na widok moich skrwawionych kończyn zbladła, wykrzyknęła „Matko Boska!” i zabrała się do obmywania i opatrywania zranień, a potem całą w plastrach zaprowadziła do przychodni. Tam obejrzano i ponownie opatrzono ranki. Odetchnęłam z ulgą bowiem żadna nie wymagała szycia. Zaaplikowano mi tylko zastrzyk z surowicą przeciwtężcową. Do dnia dzisiejszego mam na kolanie szramę będącą pamiątką tego wypadku.

W końcu lat 90-tych udałam się wraz z Małżonkiem w nostalgiczną wyprawę do Wisły. Traf chciał, że zatrzymaliśmy się w pensjonacie leżącym na płaskowyżu, którym kończył się stromy stok na tyłach ”Wrzosu”. Nie miałam problemu z odnalezieniem pensjonatu, ale z trudem go poznałam. Drewniany gont, który kiedyś krył dach ”Wrzosu” zastąpiony został jaskrawoczerwoną blachą. Nie dodało to mu urody. Dawny pensjonat jest teraz prywatnym domostwem, a w garażu, gdzie kiedyś przechowywano ogrodowe meble, mieści się restauracja z mało swojską nazwą Pub Alcatraz. Jedliśmy tam dwa razy. Specjalność pubu, śledź pod pierzynką, szczególnie przypadła mi do gustu. Był to pikantny śledzik w puszystym śmietankowym sosie. Tam próbowaliśmy także po raz pierwszy drinka Wściekły Pies, który składał się trzech warstw: tabasco, wódki i soku malinowego. Objętościowo mniejszy wariant drinka nosił nazwę Wściekły Szczeniak. Natchniona kontaktem z pieskami ułożyłam nawet stosowny czterowiersz:

„Lata płyną i płyną, / szybko mija czas.
Willi „Wrzos” już nie ma, / jest Pub Alcatraz.”

W drodze do centrum minęliśmy dawną siedzibę sklepu wielobranżowego. Sklep przestał istnieć, a jego lokal zajęła ogromna lodziarnia na dwóch poziomach. Gości było niewiele, sezon letni jeszcze się nie zaczął. Właścicielka zaczęła się użalać, że interes kiepsko idzie i chyba przyjdzie go zamknąć. Natomiast kino Marzenie prosperowało jak kiedyś. Szyld z nazwą nadal wisiał po zewnętrznej stronie balustrady balkonowej. Na tym balkonie często staliśmy z ojcem przed seansem w oczekiwaniu na otworzenie sali kinowej. Wiekowa bileterka dobrze pamiętała lata 50-te, a nawet ciocię, właścicielkę „Wrzosu”. W pobliżu kina odkryliśmy nową lokalną atrakcję, drewnianą budkę, gdzie sprzedawano smakowite domowe wypieki. Pochłonęliśmy natychmiast kilka porcji jeszcze ciepłej szarlotki i placka z owocami.

 

 

 

Teresa Urban

 

Lämna ett svar