Co w trawie piszczy?

Mój dom rodzinny był bardzo katolicki. Byłem krótko, jeszcze w czasach królowania w kościele łaciny, ministrantem. Ksiądz zaczynał Pater Noster (Ojcze Nasz”, a ministranci szli za nim: Pater  Noster, gui es in caelis, sanctificetur nomen tuum.., dalej nie pamiętam. Mówiąc „nie pamiętam” dopuszczam się kłamstwa, bowiem nie tyle nie pamiętam, co nigdy nie umiałem, ponieważ moje moce intelektualne kończyły się na tuum. Dalej coś za innymi ministrantami bełkotałem, następnie głośno wołałem mea culpa mea culpa mea maxima culpa!, znowu bełkot i oswobadzające bo oznaczające zakończenie Nostrum! Ponieważ służyło się w czwórkę a nawet w szóstkę, jakoś się przemycałem. W końcu jednak się wydało i wyleciałem. Podejrzewam do dziś, że ku dyskretnemu zadowoleniu Mamy, nieprzesadnej katoliczki.

Pamiętam Babcię, gdy każdego ranka z nieodzowna torebeczką w ręku, szła do kościoła. Ojciec nieomal do samej śmierci, ostatnie tygodnie o lasce gdyż bardzo już był słaby, wkładał garnitur i coraz wolniejszym krokiem ale codziennie odmierzał, na szczęście niewielką bo mieszkaliśmy tuż, drogę do świątyni swojej wiary. Czy wynikało to z ich potrzeby ducha, czy było tylko efektem wiekowych tradycji? Zapewne jedno i drugie.

Jaki jest mój duchowy status dziś? Z katolicyzmem się rozstałem, ale nie z wiarą, jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało. Wierzę, że jestem dziełem Sił Pozafizycznych i że mam Przewodnika. Więcej nawet, myślę że mam z nim kontakt. Wierzę również, że gdy nadejdzie dzień ostateczny nie zniknę cały, że to transformacja będzie, nie kres wszystkiego. Jestem w sensie formalnym niewierzący, wystąpiłem z kościoła katolickiego. W sensie kulturowym należę do obszaru katolicyzmu.

W Polsce mojego dzieciństwa i młodości, pomimo komunizmu a być może właśnie dlatego, religia była zasadniczym składnikiem i siłą narodowej tradycji. Korzenie tkwią w odległych czasach, gdy kościół był jedynym zwornikiem zbiorowej tożsamości i kanalizował niezadowolenie zwrócone przeciw władzy politycznej. Po-li-tycz-nej, bowiem zawsze, od zarania kościoła, pra-powodem fuzji z rządzącymi było wzmocnienie władzy obu zainteresowanych stron, oraz czerpanie z tego fruktów.

Nie jest przypadkiem, że te dwie idee, chrześcijaństwo i marksizm, zatoczyły tak szerokie kręgi. Wyrastają one formalnie z troski o ludzi ubogich, upominają się o tych, których głos z natury rzeczy słaby jest i cichy. To jedno, drugie że stawiają w centrum zainteresowania sprawiedliwość.

Chrystus był buntownikiem, protestował przeciwko władzy możnych i nie miał nic wspólnego z żadną wiarą. Sakrę chrześcijaństwa wymyślili ludzie, opierając się na teologii wyzwolenia. Przyjął je (chrześcijaństwo) w swoje rzymskie progi cesarz Gaius Flavius Valerius Constantinus, gdyż spodobała mu się religia jednego silnego boga. Wprowadzenie monolitycznej wiary pozwalało unieważnić całe zastępy sprawiających cesarzowi kłopot w rządzeniu rzymskich bogów.

Obie koncepcje, wiara i władza, w założeniach szlachetne – przywództwo duchowe i sprawiedliwa organizacja państwa, przeniesione w sferę życiowych praktyk stały się chorobą, wirusem pojawiającym się pod flagami opieki i pomocy, a co potrafią, nie ma potrzeby opowiadać, jaki jest koń każdy widzi.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar