ANNA WINNER: Ela – Nie mogę pojąć, dlaczego?

Fragment książki “Jak ziarenka piasku. Tom 2”, która ukazała się niedawno w Wydawnictwie Polonica. Przyjaźni nie mierzy się ilością wykonanych rozmów telefonicznych. Nie mówi też o niej częstotliwość spotkań. Prawdziwa przyjaźń jest czymś, co nawet po wielu latach przy kolejnym spotkaniu na nowo rozkwita.

Tak było też i z Elą. Poznałyśmy się w 1982 roku w kilka miesięcy po moim przyjeździe do Szwecji. Mieszkająca tu już od lat Ela pomagała mi ominąć rafy pierwszych emigracyjnych dni. Po długim rozstaniu (o powodzie, którego nie warto wspominać), spotkałyśmy się na nowo i obie poczułyśmy się tak, jakby nie było tych wyrwanych lat. Powiedziałam jej, że piszę o ludziach, których spotkałam na emigracji i zapytałam, czy mogę napisać o niej. Zgodziła się, ale zastrzegła, że ona nie ma żadnych zasług. Jej życie jest „normalne”.

Mogłaby natomiast opowiedzieć o tym jak niedobra miłość może zniszczyć wiele. Podchwyciłam ten motyw.

Ela, gdy ją poznałam, była (i jest nadal) filigranową, wiecznie młodą dziewczyną. Nosi niebotycznie wysokie obcasy, które ukryte pod spodniami i niwelują jej kompleks wzrostu i wydłużają jej zgrabne nogi.

Moją uwagę przy pierwszym spotkaniu zwróciły jej oczy. Dość szeroko rozstawione, ogromne, o nieokreślonym szaro zielonkawym kolorze zmieniającym się w zależności od stroju, pogody i samopoczucia Eli. Pięknie ocienione rzęsami, które zawsze podkręcała nieodłącznym i niczym niezastąpionym srebrnym nożykiem. Jej brwi przypominały jaskółcze skrzydła. Tak powinna wyglądać bajkowa „księżniczka czarnobrewa” z rosyjskich baśni, o której w dzieciństwie czytała mi babcia. Była atrakcyjną kobietą, za którą oglądali się mężczyźni, a często i kobiety. Inteligentna, błyskotliwa, oczytana. Świetnie grała w brydża. Lubiła bywać w wielkim świecie. Jej pierwszy mąż, Włodzimierz Kierasiński, wprowadził ją w sfery artystyczne Warszawy, a później Sztokholmu. Był to (przedwcześnie zmarły) wszechstronnie utalentowany artysta, muzyk.

Na początku lat siedemdziesiątych przyjechał wraz z żoną do Szwecji na kontrakt i pozostali w niej1.

Po ponownym spotkaniu po latach zastanawiałyśmy się, gdzie i jak się poznałyśmy. Ela sądziła, że na przyjęciu w konsulacie. Według mnie, pierwszy raz spotkałam ją u Tomka K., Polaka, który przyszedł do szkoły języka szwedzkiego w zastępstwie chorego lektora, Szweda. Nasza klasa składała się z samych Polaków przybyłych do Szwecji w latach 1981-1982. Tomek miał z nami zajęcia przez kilka dni.

Po polsku wyłożył nam główne problemy szwedzkiej składni, pułapki związane z podobieństwem niektórych wyrazów. Z jego rad zapamiętałam, że, chcąc powiedzieć coś po szwedzku, nie musimy trzymać się dokładnego tłumaczenia z języka polskiego: – Gdy nie wiesz, jak to powiedzieć, poszukaj innego „odpowiednika” – mawiał.

Rad tych było znacznie więcej. Między innymi kazał nam słuchać w samochodzie wyłącznie szwedzkiego radia, czytać reklamy w tunnelbanie itp.

Był mniej niż średniego wzrostu, choć wydawał się wyższy w butach z podwyższonym obcasem. Zapamiętałam go jako siwiejącego bruneta o wypukłych, brązowych oczach krótkowidza. Ubranego w kraciastą marynarkę z wywatowanymi ramionami (moda z lat osiemdziesiątych). Jego wiek trudno było określić. Z powodu różnorodności zainteresowań, o którym nam, nie bez dumy opowiadał, został przez nas nazywany „człowiekiem renesansowym”. Wszystko go interesowało: od poezji, po grafikę, informatykę i muzykę. Dorywczo pracował na uniwersytecie, ponadto miał swój zespół muzyczny, z którym objeżdżał okoliczne wesela. Grał na gitarze i śpiewał szwedzkie utwory. Był zaprzeczeniem szwedzkiego wyglądu, ale robił wszystko, by wysławiać się jak rodowity Szwed, ba, nawet pobierał lekcje dykcji, a i tak kiedyś złośliwy Szwed powiedział do niego: „din dumma svartskalle!”2 – obraźliwą nazwą czarnowłosych cudzoziemców.

Pisał wiersze, które mój mąż złośliwie nazywał „wierszykami” z rymami gorszymi niż częstochowskie.

Zaczął bywać u nas w domu. Któregoś dnia zaprosił nas z rewizytą na szczupaka – nie powiedział jednak, że najpierw musimy go złowić. Rolę gospodyni domu pełniła właśnie Ela. Nic o niej nie wiedziałam, nie domyśliłam się, że już wtedy była dziewczyną Tomka…

Panowie łowili ryby nad jeziorem położonym niedaleko domu, w którym mieszkał Tomek, a my czekałyśmy, kiedy będziemy mogły zabrać się za przygotowanie kolacji (co nastąpiło niebawem), złowiony przez Tomka szczupak ważył ponad 3 kilogramy.

Czekając rozmawiałam z Elą. Opowiedziała mi trochę o sobie i o swym pierwszym mężu, wybitnie uzdolnionym muzyku, którego zniszczył alkohol. Byłam ciekawa, jak poznała Tomka. Wymieniłyśmy się numerami telefonów. Od pierwszego spotkania polubiłam ją.

Spotkałyśmy się w kawiarni na Starym Mieście. Zamówiła dla nas kawę i z miejsca zaczęła swoją opowieść.

— To było jeszcze za życia mego pierwszego męża (wtedy nie zwróciłam uwagi na to „pierwszego”). Włodek napisał muzykę do sztuki Brechta „Dobry człowiek z Seczuanu” wystawianej w Stadsteater3. Co wieczór wraz ze swoim zespołem muzyków grał podczas spektaklu na organach Hammonda. Pewnego razu zachorował gitarzysta i ktoś polecił Tomka. Włodek zatrudnił go. Tomek grał na kilku przedstawieniach. Mój mąż zdecydowanie go nie lubił. Dosadnie go scharakteryzował, cytuję: „Poniżająca chwalidupa”. Byłam tym oburzona. Według mnie, Tomek był mężczyzną, który rzeczywiście dużo opowiadał o swoich osiągnięciach, ale wynikało to z tego, że znał swoją wartość. W tym czasie był w związku z pewną dziewczyną – Finką, która go wkrótce porzuciła, a ja próbowałam (skutecznie) swatać go z Felicją, moją koleżanką.

Mimo niechęci mego męża Tomek go lubił i szanował. Po śmierci Włodka napisał o nim ciekawe wspomnienie do największej sztokholmskiej gazety. Uważałam, że zachował się godnie. Moje kontakty z Tomkiem urwały się, gdy poznałam Andersa, swego przyszłego drugiego męża.

— Jak go poznałaś?

— Moje małżeństwo, zawarte z Włodkiem jeszcze w Polsce, wypaliło się. Mój mąż był, niestety, alkoholikiem. Próbowałam wszelkimi sposobami zachęcić go do leczenia. Wyśmiał mnie. Tłumaczył, że nie jest uzależniony, tylko po prostu alkohol mu pomaga. Był jak lekarstwo. Pod wpływem alkoholu napisał najlepsze utwory. W połowie 1974 roku wyjechał z swoim zespołem na ośmiomiesięczny kontrakt na statku płynącym dookoła świata. Miałam popłynąć razem z nim, ale nie dostałam zezwolenia. Ciągle jeszcze miałam nansenowski paszport bezpaństwowca. Wiadomości od Włodka przychodziły rzadko. Były to głównie widokówki z miast, w których statek zatrzymywał się. Po pewnym czasie przestały przychodzić. Dostałam wiadomość od grających z nim muzyków, że znowu poszedł w alkoholowy ciąg. Nie pierwszy. Miałam już dość ciągłego ratowania go. Przekonywania, że niszczy swoją karierę. Dość przyrzeczeń, że nigdy więcej. Miałam do niego żal za złamanie danego mi słowa honoru. Siedziałam sama w Szwecji w pustym, wynajętym mieszkaniu i rozmyślałam o swoim życiu. Byłam tu nikim, cieniem swego męża.

Zamiast rozczulać się nad sobą, postanowiłam, że muszę coś zmienić. Po zdaniu państwowego egzaminu z języka szwedzkiego zapisałam się na historię sztuki na uniwersytecie sztokholmskim.

W grudniu 1974 roku znajomi zaprosili mnie na imprezę z okazji trzydziestolecia swego małżeństwa. Przyjęcie odbywało się w jedynym wtedy drapaczu chmur, w centrum Wenner-Gren. Towarzystwo było międzynarodowe. Przedstawiono mi sympatycznie wyglądającego, wysokiego chłopaka o prawie dziewczęcej urodzie, którą podkreślały ścięte na pazia długie włosy. Popatrzyliśmy na siebie i coś zaiskrzyło. Przetańczyliśmy razem cały wieczór. Był ode mnie kilka lat młodszy. Szwed, blondyn długi jak tyczka, garbiący się lekko.

Z wykształcenia był chemikiem. Pracował w naukowym wydawnictwie wydającym podręczniki szkolne. Inteligentny, dowcipny, ale nieśmiały, czy raczej zdystansowany. Myślałam, że spotkanie z przystojnym kawalerem na tym się zakończy. Nie dałam mu swego numeru telefonu, ale on zdobył go od znajomych. Następnego dnia zadzwonił i powiedział, że koniecznie musimy się spotkać. Jestem najcudowniejszą dziewczyną, jaką w swoim życiu spotkał. Zakochał się we mnie. Na drugiej randce zaproponował mi małżeństwo. Odpowiedziałam, że to nierealne, bo jestem mężatką, choć moje małżeństwo z powodu alkoholizmu męża chyli się ku upadkowi. Anders powiedział, że poczeka, aż wezmę rozwód!

Po ostatnich latach, w których bez powodzenia walczyłam o to, by mój mąż był trzeźwy, leczyłam jego kace i pilnowałam, by zwlókł się z łóżka i poszedł do pracy, słowa Andersa zapowiadały upragniony spokój. Dawno zapomniałam, że mężczyzna może prawić komplementy, od męża nie słyszałam już od lat żadnego wyznania miłości. To, co mówił Anders, napełniało mnie ciepłem. Podnosiło z upadku, który mi zafundował Włodek.

Anders był taki, jakiego można było sobie wymarzyć. Współczuł, gdy opowiadałam mu o pijackich ekscesach męża, Był czuły, opiekuńczy. Ciekawie mówił o swojej pracy. Byłam nim zafascynowana.

— Zakochałaś się?

— Tak. Po burzliwym życiu z pierwszym mężem pełnym zdarzeń i ludzi zdawało mi się, że Anders da mi to ukojenie, jakiego wtedy pragnęłam. Chciałam mieć dom, dzieci, opiekuńczego męża, jednym słowem małą stabilizację. Rozwód z Włodkiem bez orzekania o winie przeszedł bezboleśnie. Oboje pozostaliśmy przyjaciółmi. Nareszcie, w dwa tygodnie po rozwodzie (!) mogłam wyjść za swego „księcia Anderszka”4, jak go nazywałam. Małżeństwo z Andersem na początku było ciekawe i, jak mi się wydawało, udane.

Nie zauważyłam, że w swojej wielkiej miłości tylko podporządkowywał się moim pomysłom. Wszedł w grono moich polskich przyjaciół. Zapraszałam gości, organizowałam przyjęcia, spotkania brydżowe, bale przebierańców. Wydawało mi się, że on w tym czuł się dobrze. Zapisał się na lekcje języka polskiego, by móc uczestniczyć w naszych rozmowach. Niestety, szybko zniechęcił się, ponieważ jak się okazało nauczyciel nie za bardzo dobrze znał pisany język polski i nasze znaki diakrytyczne – te polskie: ą, ę, ś, ć itp., zupełnie pomijał.

Dziś wiem, że akceptował mój styl życia tylko dlatego, że kochał mnie bezgranicznie. Późniejszy Anders przedkładał domowe życie, ciche i spokojne. Z biegiem czasu zobaczyłam, że w nasz związek wkrada się nuda. Może to, że nie miałam z nim dzieci, było powodem… Nie wiem.

Śmierć Włodka była dla mnie szokiem. Andres mnie pocieszał. Zabrał na urlop na wieś do naszego letniego domu zwanego tu stugą. Nie czułam się tam dobrze, nie lubiłam wsi. Byłam warszawianką, dziewczyną z dużego miasta, w dodatku obracającą się wśród ludzi z elity polskiej kultury. W Polsce prowadziłam otwarty dom, tu skazana byłam na samotność.

— Ukończyłaś studia?

— Nie. Nawet nie pamiętam, dlaczego. Dostałam atrakcyjną, państwową pracę. Niemały wpływ na to, że w pierwszej selekcji nie odrzucono mojego podania, miało nazwisko Sörensen, które przyjęłam po ślubie5. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Sądziłam, że na decyzję o zatrudnieniu mnie wpłynęły moje doskonałe świadectwa i oczywiście urok osobisty (miały wpływ, ale dopiero w drugiej fazie rekrutacji). Dostałam fascynującą pracę w Szwedzkim Inspektoriacie Kontroli Nuklearnej. Byłam szanowana, spełniałam się. Wpływ na to miała moja rzekoma znajomość z księciem, późniejszym królem Szwecji.

— Co?

— W czasie, gdy studiowałam na Uniwersytecie sztokholmskim, książę miał jakieś wykłady na ekonomii. To było długo przedtem zanim spotkał Sylwię, dzisiejszą królową. Spotykaliśmy się na korytarzu, nie wymieniając ani słowa. Czasami uśmiechał się do mnie i pozdrawiał uniesioną ręką. Minęło kilka lat. W 1986 roku po katastrofie w Czarnobylu, król z żoną miał odwiedzić naszą firmę (która pierwsza w Europie zaobserwowała wypadek i podała go do publicznej wiadomości). W pracy było duże poruszenie. Wybrano komitet powitalny, w którym znalazłam się i ja. Król zatrzymał się koło mnie i zapytał, skąd my się znamy? Odpowiedziałam – zgodnie z prawdą – że spotykaliśmy się tylko na korytarzu. Uśmiechnął się i powiedział, że takich oczu się nie zapomina. Chwilę porozmawialiśmy i, gdy podano szampana, odszedł do królowej. To było nic, ale u bardzo formalnych Szwedów wywołało wrażenie. Od tego dnia stałam się osobą znaną. Ha, ha, ha.

—  Dobrze czułaś się w pracy?

— O tak. W pracy odżywałam, kwitłam, w domu zaś więdłam jak zaniedbany kwiat. Na domiar złego nasze pożycie małżeńskie od początku nie wyglądało najlepiej. Pruderyjny Anders widział w seksie przede wszystkim chęć zaspokojenia siebie. Był wstydliwy jak panienka. Wstrzemięźliwy. Nie uznawał gry przedwstępnej. Próbowałam go tego nauczyć, ale bez powodzenia. Każda próba rozmowy na ten temat kończyła się przyznaniem mi racji, ale nie wyciągał z tego wniosków. Jego delikatność, która na początku ujęła mnie, teraz stawała się ciężarem. Straciłam do niego pociąg. Doprowadził do tego, że byliśmy „siostrzanym małżeństwem” i to przez wiele lat. W innych kwestiach też brak mu było zdecydowania. Śmiałości do wypowiedzenia swojego zdania i trzymania się go. Denerwowało mnie to coraz bardziej. Próbowałam nim potrząsnąć, zdenerwować go, ale moje słowa odbijały się jak piłeczki. Nigdy nie huknął na mnie, nie powiedział, żebym się uspokoiła. Kochał mnie zarówno spokojną, jak i rozzłoszczoną. I tylko czasami, gdy nieco przesadziłam, patrzył na mnie smutnymi oczami spaniela. Czułam się przytłoczona tą przeogromną miłością i, prawdę mówiąc, znudzona jego inercją.

— Kiedy zrozumiałaś, że to koniec?

— To trwało. W Polsce ogłoszono stan wojenny. Ktoś mógłby zapytać, jak to wpłynęło na Polaków mieszkających w Szwecji od lat. Dla mnie, która stroniłam od polityki, sam fakt, że nie można było pojechać do Kraju i polskością „podładować akumulatory”, sprawiał, że czułam się jeszcze bardziej rozdrażniona. Anders tego nie rozumiał. On nie miał empatii. Był zamknięty w swojej wygodnej, szwedzkiej skorupie. Dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego Polki nazywają swoich szwedzkich partnerów „ślimakami”. Coraz bardziej odczuwałam dzielącą nas przepaść kulturową. On, mimo tego, że na początku się starał, nie rozumiał mojej psychiki, mojego temperamentu i tego, że chciałam żyć pełnią życia.

Za sprawą dziewczyny, z którą swatałam Tomka, zaczęliśmy spotykać się we czwórkę: ja na spotkania przychodziłam z Andersem, a Felicja z Tomkiem. Anders nie wyrażał swojego zdania o Tomku, choć miałam wrażenie, że go nie lubi. Odnosił się do niego z ostentacyjnym chłodem.  Pewnego razu zaprosiłam ich na wieś do naszego letniego domu. Mieliśmy tam miło i spokojnie spędzić cały weekend przy grillu i winie. Tymczasem nie dało się ukryć narastającego napięcia między mną a Andersem. Również i zaproszona para przeżywała kryzys. Ten wspólny wyjazd był totalnym fiaskiem. Zaczęły się „niby żarty”, a de facto kąśliwe przymówki.

W pewnym momencie doszło do bardzo nieprzyjemnej wymiany zdań między Andersem i Tomkiem. Anders zachował się jak rozhisteryzowana stara panna. Impreza skończyła się przed czasem. Obrażony Tomek z Felicją chcieli wracać do Sztokholmu. Powiedziałam, że ich odwiozę moim samochodem. Proponowałam, by Anders z nami wrócił, ale on wolał pozostać. Chyba wtedy „bańka” pękła. Miałam go dość! Zobaczyłam, że moje małżeństwo było pomyłką. Anders wrócił następnego dnia. Przyjechał ponad 40 kilometrów rowerem! Przepraszał, ale teraz ja się przed nim zamknęłam.

Po tym nieszczęsnym weekendzie rozleciał się także związek Tomka. Zaczął do mnie dzwonić. Mieliśmy wspólny temat. Spotykaliśmy się coraz częściej. Najpierw tylko w mieście. Pewnego razu zaprosił mnie do siebie na obiad. No i tak to się zaczęło. Był kochankiem, o jakim można było tylko marzyć. Pomysłowym, delikatnym, a zarazem stanowczym. Doprowadzał mnie do utraty tchu. Mówił tak pięknie (PO POLSKU!), że zakochałam się w nim na zabój.

— Odeszłaś od Andersa?

— I tak, i nie. Tomek nie zaprosił mnie, bym przeniosła się do niego. Zrobiłabym to bez wahania. Nadal mieszkałam razem z Andersem, choć w osobnych pokojach. Próbowałam mu powiedzieć, że go zdradziłam, że nie mogę być już z nim, ale on uciekał przed prawdą.

Na klęczkach błagał, żebym się nie wyprowadzała. Chciał tylko jednego, żebym go nie opuszczała. Wprawdzie tego nie powiedział, ale był gotowy zaakceptować, że uprawiam seks z kimś innym. Wybaczał mi wszystko! Ale ja nie mogłam tak żyć. Miłość do Tomka sprawiała, że nie dałam się dotknąć mężowi. On liczył na to, że kiedyś wrócę do niego. Błagał, płakał. A ja czułam dla niego pogardę. Straciłam respekt, szacunek dla mężczyzny, który się przede mną poniżał.

Pewnego razu zbudziłam się w środku nocy i zobaczyłam, że Anders klęczy przy moim łóżku. Patrzył na mnie intensywnie. Nie dotknął mnie. Przestraszyłam się. Powiedział, że chciał tylko na mnie popatrzeć. Że tęskni za mną.

Opowiedziałam o tym Tomkowi, a ten przestraszył mnie jeszcze bardziej – mówiąc, że za drugim razem Anders może mnie udusić. Tomek był bardzo podejrzliwy.

— To była prawdziwa miłość?

— Czyja? Andersa?

— Nie, twoja do Tomka.

— Byłam chora z miłości. Nigdy w swym życiu czegoś podobnego nie przeżywałam. Pociągał mnie seksualnie, ale też imponował mi swoim intelektem. Nie zauważałam w nim żadnych wad. Nie mogłam usiedzieć w pracy, godziny mi się dłużyły. Chciałam być z nim o każdej porze dnia i nocy.

On chyba nie odwzajemniał tego uczucia, przynajmniej nie w takim stopniu. Nie chciał się angażować, wiązać. Traktował mnie jak zabawkę. Był dziwakiem, ale wtedy tego nie zauważałam. Czytałam jego pisane dla mnie wiersze z zupełnym bezkrytycyzmem i bałwochwalczym zachwytem. Wszystko, co powiedział, stawało się prawdą. Niepodważalnym dogmatem. Pozrywałam w tym czasie kontakty ze znajomymi, bo on nie lubił bywać. Chciał swoją zabawkę mieć tylko dla siebie. Czasami przyprowadzał do domu swoją dawną partnerkę i prawił jej komplementy, po to by mnie doprowadzić do szału zazdrości. Zrywałam z nim nieraz, licząc na to, że będzie o mnie zabiegał. W moim dotychczasowym życiu to ja byłam obiektem zachwytów. Teraz role się zmieniły. Telefon milczał, on nie dzwonił. Próbowałam sama do niego zadzwonić, ale nie odbierał. Wytrzymywałam tak dwa, trzy dni, a w końcu kupowałam wino i jechałam do niego. Płaszczyłam się przed nim, poniżałam, byle być z nim. Przyjmował to jak coś, co mu się należy. Nie przepraszał, nie tłumaczył się, ale też nie chciał słuchać moich tłumaczeń.

— Nadal mieszkałaś z Andersem?

— Nie. Wyprowadziłam się. Wynajęłam mieszkanie i to Anders, a nie Tomek pomagał mi w przeprowadzce. Powiedziałam wtedy, że życzę mu, by znalazł sobie dziewczynę, która da mu to, czego ja nie dałam. Prawdziwy dom, dzieci. Płakał i powiedział, że będzie czekać.

— Zamieszkałaś z Tomkiem?

— Myślałam, że on zamieszka ze mną. Mieszkanie było duże, trzypokojowe, położone niedaleko centrum Sztokholmu. Powiedziałam mu, że chcę, by zamieszkał ze mną, ale wtedy on zaczął mnie unikać. Obiecywał, że przyjedzie. Czekałam na niego godzinami z wykwintnym obiadem, a jego nie było. Nie zadzwonił, że nie przyjdzie. W sadystyczny sposób deptał moją dumę. Był jakby karą za to, co zrobiłam Andersowi. To była boląca miłość. Raniąca, poniżająca.

— Jak długo to trwało?

— Stanowczo za długo. Byłam jak usidlona. Nie mogłam wydostać się z tej sieci, w której trzymał mnie Tomek.

— Ale w końcu zerwaliście.

— To dobre określenie. Nie rani nikogo. Prawda jest taka, że to on ze mną zerwał, ale tak, że wyglądało, jakbym zrobiła to ja.

— Wróciłaś do Andersa?

— Nie. Nie potrafiłabym po tym, co mu zrobiłam. Męczy mnie pytanie, co spowodowało, że w tak nieodpowiedzialny sposób zrujnowałam życie Andersa i swoje też. To, co przeżyłam, było ślepą miłością do człowieka, który intelektem nie dorastał Andersowi do pięt. A może rządziła mną burza hormonów? Co sprawiło, że tak się zatraciłam? Dziś nie mogę sama siebie zrozumieć, dlaczego nie umiałam docenić uczucia Andersa? Dlaczego świadomie go raniłam. A przecież, żeby mnie odzyskać, sprzedał wiejski dom, którego nie lubiłam. Kilkakrotnie ponawiał prośby, byśmy powrócili do siebie, zaczęli na nowo jeszcze raz. Mówił, że nikogo w swoim życiu tak nie kochał, że ja nadawałam sens jego życiu.

Gdy dowiedział się o zerwaniu z Tomkiem wstąpiła w niego nadzieja. Błagał. Powiedział, że wybaczył, że widzi też swoją winę. Nie mogłam. Byłam jak poranione zwierzę. Bałam się, że gdy wrócę, znowu ja będę go ranić.

— Co się z nim dzieje?

— Wreszcie spotkał inną. Ma z nią dzieci. Po dwunastu latach od chwili, gdy go zostawiłam, wystąpił o rozwód.

— Nie mieliście tyle lat rozwodu?

— Nie. Mnie było to obojętne, on miał nadzieję, że wrócę. Wystąpił o rozwód, wtedy, gdy jego dziewczyna oczekiwała dziecka i chciała zalegalizować związek. Przyszedł do mnie i znowu płakał. Powiedział, że kocha mnie i, o ile tylko zgodzę się na to, by przyjąć go z jego dzieckiem, to w tej chwili rzuci jego matkę.

— Jak na to zareagowałaś?

— Było mi bardzo ciężko. Chciałam znowu być z nim, ale nie mogłam po raz drugi niszczyć mu życia. Ma już rodzinę. W wieku 44 lat zostanie ojcem. Odpowiedziałam: NIE.

Napisał mi później długi list, w którym zapewniał, że będzie mnie kochać do końca swoich dni. Prosił, bym nie czuła winy za to, co się stało. Dziś widzi również swoją winę i jeśli kiedykolwiek rozejdzie się z żoną (nie z dziećmi), to będzie szukał „swoich polskich korzeni”, które pozostaną w nim na zawsze.

Mam ten list. Przechowuję go jak relikwię. Popatrz – podała mi go. Widać na nim było ślady łez. Domyśliłam się, że oboje płakali nad tym listem.

— Zniszczyłam coś pięknego. Coś, co nie wszystkim kobietom jest dane. Poniosłam za to karę.

Napisałam do niego list-wiersz.

Posłuchaj:

Płynie czas

Łodzią bez steru

Mija bezpowrotnie

Czas- czarodziej życia

Budzi nadzieję.

Wstąpiłeś mój mężu

Na nowe życia drogi

Z dziecięciem na ręku

Którego ci nie dałam

Zamilkłeś po latach

Miłości do mnie

Przy ołtarzu z inną

Dziękuję ci za Nasze życie

Byłeś nad cierpliwy

Nie żądałeś

Nie wymagałeś

Tolerowałeś moje zdrady

Udawałeś, że ich nie widzisz

Czy był to strach

Przed utratą mnie?

Czy taka właśnie jest MIŁOŚĆ?

Wybacz mi,

Że nie umiałam wrócić

I cierpiałeś tak długo

Dziś dosięgła mnie kara

Za ciebie

Bo kiedy cię straciłam

Zabrakło mi twojej miłości

Szlachetności.

I całego Ciebie

Nikt twojej miłości

Już nie zastąpi

Bo nie ma na świecie

Drugiego takiego jak ty

Bądź szczęśliwy

Kochany Anderszku

Nigdy nie zapomnę

Ciebie

Przetłumaczyłam to na szwedzki, ale nie wysłałam listu do niego. Bałam się zburzyć jego spokój.

Co ja bym dała, żeby móc cofnąć czas…

Anna Winner

Sztokholm, 2020 rok.

Tekst: © Anna Winner
Foto: © Elżbieta Sörensen

 

 

Lämna ett svar