Było to jeszcze wtedy kiedy język szwedzki był, mierząc polską miarą, bardzo niewinny. Szwedzkie przekleństwa krążyły wokół różnych nazw diabła i piekła. To nie znaczy że szwedzkie przekleństwa można było używać bezkarnie. W Szwecji, tak samo jak w Polsce, wśród ludzi cywilizowanych, nie wypadało używać przekleństw.
Historia którą opowiem wydarzyła się w 1960 roku, to znaczy jeszcze długo nim anglojęzyczne wulgaryzmy, z amerykańskich filmów i amerykańskiej muzyki, wzbogaciły język szwedzki.
Szedłem przez Kungsträdgården i właśnie zamierzałem przejść na drugą stronę ulicy, gdy zauważyłem zbliżającego się na rowerze znajomego, mojego imiennika – też Andrzeja, znanego pod przezwiskiem „Bandyta”. Zatrzymał się, przywitaliśmy się. Prawie zmieniły się światła na czerwone i obok Andrzeja zatrzymał się samochód – według niego za blisko. Zawrzała w nim sarmacka krew! Przeklął raz i drugi. Kierowca obniżył szybę i wystawił zdziwioną twarz. Czego, najprawdopodobniej, sekundę później żałował. Bo polały się na niego przekleństwa – polskie ale… po szwedzku!
Widziałem skonsternowaną twarz Szweda, który słyszał sprośne szwedzkie słowa, ale które na pewno w żaden sposób nie potrafił skojarzyć: „Gdzie jest ta ‘hora’”?, „Czyja matka jest …?”, „Czyji `kuk`”?, „Kogo, gdzie i dlaczego mam ‘knulla’”? przewalało się najprawdopodobniej przez głowę zaskoczonego kierowcy. Andrzej szalał – śmierdzące szambo lało się z jego ust. Zapaliło się zielone światło. Samochód ruszył z piskiem opon.
*Mimo że w tamtych czasach panował w Szwecji ruch lewostronny to absolutna większość samochodów miała kierownice dostosowane dla ruchu prawostronnego. To znaczy że kierowca siedział po prawej stronie samochodu – blisko krawężnika. Dlatego, Bogu ducha winny kierowca, po obniżeniu szyby znalazł się bezpośrednio przy Andrzeju.
Andrzej Olkiewicz