ANDRZEJ SZMILICHOWSKI: Wodny wiersz

Morska bryza znaczyła dla niego wiele, była ważna. Dawała mu poczuciem wolności, ale niestety należała do świata, który już przeminął, do świata młodości. Wracał tu, do rodzinnego miasteczka, bo budziło wspomnienia, lubił jego gwar i puls targowiska, niesiony bryzą stukot silników rybackich kutrów, zapach morza.

Kiedy wychodził ze szkoły po ostatniej lekcji, bryza tylko na to czekała. Otaczała go, brała w lotne ramiona przejrzyste niebo, rozgarniała piaski i pagórki, zapętlała rozstaje dróg, podwiewała dziewczętom spódnice i prószyła w oczy starcom. Ale cóż, radosne świty przechodziły zwolna w zmęczone zmierzchy, na drodze majaczyła biała komża ministranta i cień księdza z wiatykiem. Czas nie dopuszczał do żadnych negocjacji.

Pamiętał tę piłeczkę. Doskonale ją pamiętał. Gumowa piłeczka z wytartym wzorem w drobne seledynowe paseczki. Była własnością dziewczynki, w której się potajemnie kochał. Dziewczynka godziła się czasami na wspólną zabawę piłeczką i chwile te zapisał w pamięci na zawsze.

Była ubrana w śliczną sukieneczkę, a przepasana wstążką talia podkreślała jej dziewczęcą kruchość. Buciki błyszczały lakierem, w kontraście do delikatnej zieleni skarpeteczek. Jasnoblond włoski obramowywały śliczną buzię, wraz z kształtnym noskiem zapowiadając światu piękność. Siedziała wyprostowana, z wyciągniętymi w przód smukłymi nóżkami i turlała w jego stronę piłeczkę. On zaś, dziarski chłopczyk w krótkich granatowych spodenkach i marynarskiej bluzie, wpatrywał się w nią z uwielbieniem, bacząc jednocześnie by dokładnie toczyć piłeczkę, ich wehikuł czasu.

Podnosił się na nogi z trudem. Starcy mają zazwyczaj sztywne kości. Wczesny ranek zwolna uchylał powieki zaspanemu światu. Upał gnębił ich od długich tygodni. Zmęczył również przyrodę, kwiaty z trudem i bez radości odwracały buzie ku bezlitosnemu słońcu. Pomimo świeżości poranka, powietrze zapowiadało kolejny dzień upałów.

Szedł powoli parkową ścieżką, dźwigając z trudem wypełnione wodą wiadro. W drugiej ręce trzymał pędzel. Dotarł do zakrętu ścieżki i spojrzał w dół, ku niewielkiemu mostkowi. Wiedział doskonale co napisze. Napisze sonet, miłosny sonet. Umoczył pędzel w wiadrze i skreślił na suchym asfalcie pierwsze słowo.

Wtedy ukazała się zza zakola ścieżki. Nie musiał nawet odwracać głowy, wiedział, że przyjdzie. Uśmiechnął się, umoczył pędzel i pisał. Kładł na gładkim asfalcie słowa, a te układały się w romantyczne strofy miłości.

Pisał, słuchał drobnych kroków i rytmicznego stukotu laski. Stukot ustał? Aha, zatrzymała się i czyta! Pisał słowa miłości, wierności, ciepła, a one układały się, sypały jak rozrzucone ręką bogów kwiaty.

W ślad za staruszką pochylało się nad wierszem słońce.  Dotykało wilgotnych słów miękkimi i tylko ku temu przeznaczonymi delikatnymi promykami, gładziło i wygrzewało literkę po literce, słowo po słowie. A te bladły, stawały się coraz mniej widoczne i powoli znikały, pozostawiając za plecami staruszki gładką powierzchnię asfaltu.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar