Chłopiec przyglądał się drgającym leciutko delikatnym skrzydełkom motyla. Mieniły się aksamitnym fioletem, na brzeżku obramowane cienkimi nitkami złota. Motyl poruszył się gwałtownie próbując utrzymać równowagę na kielichu kwiatu. Skrzydełka, nieproporcjonalnie wielkie do maleńkiego tułowia, poruszały się jak wachlarze nad głową maharadży. Motyl znieruchomiał i siedział chwilę jak skamieniały. Nawet koniuszki długich czułków, normalnie w wiecznym ruchu, sterczały jak cieniutkie druciki sztywno i nieruchomo. Chłopiec stulił usta i delikatnie dmuchnął, ale motyl nie zareagował. Urwał trawkę i delikatnie dotknął skrzydła motyla. Ten poderwał się błyskawicznie i poleciał tym charakterystycznym, szarpanym i chaotycznym, przypominającym nieskoordynowane podmuchy wiatru lotem.
Chłopiec przekręcił się na wznak, rozłożył szeroko ręce i patrząc przymrużonymi oczami w niebo ruszył ręką i wycelował w białą puszystą chmurkę. Patrzył po linii palca i widział jak obłoczek przesuwa się po niebie. Westchnął, zamknął oczy i usłyszał szum, monotonny pomruk rzeki. Był stale w powietrzu, dlatego tak trudno go było usłyszeć. Przeturlał się na brzuch i patrzył na rzekę. Płynęła migocąc błękitem wody i zaraz zakręcała pieniąc się wśród kamieni jak niepoważny strumyk. Dalej widział las i złote płachty zboża. Chłopiec zrobił z dłoni lornetkę i lustrował jary, samotne drzewo, rzekę.
Z dala dobiegł gwizd lokomotywy i przypomniał mu jak się tu znalazł. Uciekł z Domu. Tak nazywano w okolicy pensjonat. Nie, nie był sierotą. Miał oboje rodziców i wstydził się, że mieszka w Domu. Czuł się winny i wierzył, że jest niedobrym dzieckiem, dlatego rodzice go nie chcą. Ojciec, gdy tylko nadarzała się okazja natychmiast pozbywał się go z domu, a matka nie protestowała. Pakowała mu tylko walizeczkę i smutno się uśmiechała. Rodzice wystarczali sobie nawzajem i nie mieli dla niego miejsca.
Uciekł z Domu właściwie bez powodu. Było południe gdy wyszedł na ganek i poszedł przed siebie. Szedł i szedł aż zatrzymał się na dworcu. Dworcem był mały ceglany domek z niskim peronem. Poczuł zmęczenie i usiadł na ławeczce między dwoma klombami kwiatów. Klomb wyglądał ponuro i choro z białymi plamami wapna.
Przypomniał sobie niedzielę. Ojciec wziął go do parku bo chciał robić zdjęcia z natury.
– O tu, patrz. Tu jest blenda – pokazał palcem. Blenda, rozumiesz? Trzeba ustawić zależnie od słońca. Czy świeci całe, czy przez chmury. Rozumiesz? A tu odległość i czas.
Chłopiec patrzył w okular aparatu i czuł zapach rąk ojca. Pachniały tytoniem i drzewem. Ojciec był stolarzem meblowym i budował różne kredensy, stoły, krzesła. Też chciał być stolarzem meblowym. Potem ojciec stanął pod dębem i kazał się sfotografować. Stał sztywno i patrzył prosto w obiektyw. Chłopiec nie mógł sobie poradzić i ojciec dwukrotnie podchodził do niego zniecierpliwiony i to wyszło na zdjęciu. Stał zmarszczony i bez cienia uśmiechu na twarzy.
Ta niedzieli i parę godzin spędzonych z ojcem to było coś! Hołubił to wspomnienie i używał oszczędnie. Musiało mu wystarczyć na długo, a nie miał innych. Wyobrażał sobie wiele rzeczy, wciąż sobie coś wyobrażał.
Jest żandarmem i chodzi po miasteczku w pięknym mundurze i czapce z błyszczącym daszkiem, a wszyscy mu się kłaniają. Przechodzi przez rynek a za plecami słyszy szepty.
– Nasz żandarm to syn stolarza. No wiecie którego. Tego co robi najlepsze meble w powiecie. A jak on fotografuje fotografie! Prawdziwy artysta z naszego stolarza!
Albo inaczej:
Ojciec idzie ulicą, wolno i dostojnie, a ludzie pokazują go sobie i mówią – To ojciec żandarma. Nauczył go robić meble i fotografie. Lubili chodzić razem jak był chłopakiem, zanim poszedł na żandarma. To dobry żandarm. Stolarz jest bardzo z niego dumny, nie każdy może mieć syna żandarma. Szedł przez rynek a daszek żandarmskiej czapki mienił się w słońcu. Ludzie mu się kłaniali a on pachniał tytoniem i drzewem.
Usłyszał nadjeżdżający pociąg. Chłopiec znał go dobrze, to był lokalny pociąg i przejeżdżał tędy dwa razy dziennie. Lokomotywa wtaczała się na peron wykasłując zmęczone obłoczki pary. Z pociągu wysiadła kobieta z tobołem na plecach. Była jedynym wysiadającym tu pasażerem. Chłopiec wiedział co ma w tobole. Przywiozła do Domu masło i ser. Co tydzień przywoziła.
Konduktor stał na peronie i przyglądał się kobiecie. Czekał cierpliwie aż zatrzaśnie drzwi wagonu. Potem podniósł czerwoną chorągiewkę i zagwizdał przeraźliwie. Lokomotywa sapnęła i powolutku ruszyła. Konduktor nie spiesząc się zwinął chorągiewkę w rulonik i schował za pasek konduktorskiej torby, gwizdek przypiął do guzika munduru i zgrabnie postawił nogę na stopniu wagonu i wszedł do środka.
Wtedy chłopiec poderwał się z ławki, zrobił parę szybkich kroków, wspiął się na stopień wagonu, wsunął do przedziału i siadł. Nie wiedział dlaczego to zrobił, po prostu zrobił i koniec! Pociąg przyspieszał i terkotał coraz gęściejszym rytmem.
Po paru minutach w drzwiach przedziału pojawił się konduktor. Spojrzał na chłopca, potem wszedł do przedziału i stanął surowo się mu przyglądając.
– Bilety do kontroli!
Chłopiec nie zareagował. Siedział nieruchomo ze spuszczoną głową.
– No, bilet pokaż!
– Nie ma biletu proszę pana.
Konduktor patrzył uważnie. Poobijane kolana, krótkie pomięte spodenki, zniszczone trampki.
– Czyj jesteś?
– Ja z Domu.
– Z pensjonatu?
– Tak proszę pana.
– Ile masz lat?
– Trzynaście – skłamał chłopiec.
Konduktor poprawił torbę na brzuchu, odwrócił głowę w stronę okna i spytał: – Dokąd chcesz jechać?
– Jadę do… Jadę do wujka!
– Do jakiego wujka? – Konduktor mu nie wierzył.
– No, do wujka. Do mojego wujka!
Przyglądał się chłopcu i zastanawiał co ma zrobić. Powinien oddać go kolejowym strażnikom, ale może go puścić? Jedzie do wujka. Pociąg zwalniał bieg.
– Musisz tu wysiąść! Na gapę jeździć nie wolno!
Chłopiec podniósł się z ławki i podszedł do drzwi odprowadzany surowym wzrokiem konduktora. Pociąg zatrzymał się i chłopiec otworzył drzwi chcąc wyjść.
– Zaczekaj! – zatrzymał go kolejarz. Wyjął z torby zawiniątko i wcisnął chłopcu do ręki zawiniętą w przetłuszczony papier kromkę chleba.
– A teraz zmiataj stąd! No idź! – rzucił surowo i patrzył jak chłopiec odchodzi ścieżką koło toru.
– Takie coś to tylko wkurwia człowieka! – mruknął i otworzył drzwi śluzy łączącej wagony. W uszy uderzył hałas i pęd powietrza. Wagony łomotały i zgrzytały swoje pretensje do kół.
Chłopiec przyglądał się rzece. Spojrzał uważniej gdyż wydawało mu się, że coś żywego zamajaczyło w wodzie. Ukazywało się na moment i znikało, by pojawić się o metr niżej nurtu rzeki. Popatrzył uważnie. To głowa, psia głowa! Poderwał się na nogi i zbiegł ze skarpy. Rzeka nie była w tym miejscu szeroka ale wartka, z prochami i głazami. Chłopiec wbiegł w nurt rzeki i wyciągnął rękę. Szczeniak miał dużo szczęście w swoim niedługim życiu. Był u kresu sił, nie walczył już tylko go woda niosła. Chłopiec sięgną ręką i uchwycił mocno kark szczeniaka. Wtedy stracił równowagę i padł na plecy. Zawirowało nim, zakręciło, ale na szczęście nie było głęboko. Wdrapał się na wielki kamień i położył szczeniaka obok. Piesek nie poruszał się, leżał na boku bez życia. Chłopiec nie wiedział co robić, głaskał go po głowie, masował zapadnięty brzuch.
– Został! – prosił. Pochylił się i szeptał do psiego ucha. – Zostań. Co ci szkodzi? Zostań!
Pies nie ruszał się i leżał jak martwy. Ale nagle otworzył oczy i spojrzał na chłopca. Nie ruszał się, ale łypał okiem coraz żwawiej i zaczął poruszać ogonkiem. Sierść mu parowała i pachniała jak długie mocne włosy mamy, kiedy je myła i suszyła w ręczniku. Piesek podniósł się, zatoczył, spojrzał ciągle mało przytomnym wzrokiem, rozstawił szeroko łapki i wstrząsnął swym małym ciałkiem z wielką energią. Następnie spojrzał na chłopca uważnie i potężnie kichnął. Aż się zachwiał i chłopiec musiał go przytrzymać by nie spadł z kamienia. Potem powtórzył całą operację jeszcze raz i zamerdał ogonkiem. Chłopiec zaśmiał się głośno i przygarnął psa do siebie.
Siedzieli na tym kamieniu długo. Milili się do siebie, zaglądali w oczy, baraszkowali. W końcu chłopiec podniósł się, wziął szczeniaka na ręce i przeskakując po kamieniach dotarł do brzegu. Wtedy puścił go wolno a ten biegał, obwąchiwał krzaki, podnosił nogę, odbiegał i zaraz wracał galopem domagając się pieszczot. Chłopiec nie spuszczał go z oczu. Po raz pierwszy w życiu miał przyjaciela. Tarmosił go, przygarniał do siebie, przewracał na grzbiet, całował i tulił.
– Będziesz się nazywał Zostań! – zdecydował. Wziął psią mordkę w dłonie i przybliżył do twarzy.
– Nazywasz się teraz. Zostań! Zo–stań. Rozumiesz?
Pies patrzył mu w oczy. Oczywiście rozumiał. Pojmował wszystko, jakżeby inaczej? Wiedział, że teraz ma przyjaciela i że ten będzie się o niego troszczył. I że otrzymał imię. Zostań? Ładne! Jestem teraz Zostań!
– Z czego się śmiejesz Zostań? – zapytał chłopiec. No z czego?
Przecież wiesz, że nie umiem mówić! Wszyscy ludzie wiedzą, że psy nie mówią!
Chłopiec zmieszał się i uśmiechną przepraszająco:
– Głupio wyszło! Przepraszam! Tak tylko powiedziałem. Nie przejmuj się Zostań!
Andrzej Szmilichowski