Jego oczy. Oczy Pantokratora z klasztoru Św. Katarzyny na wzgórzu Synaj. Nasze spojrzenia spotkały się na krótko w przejściu między ławkami kościoła Gustav Wasa w Sztokholmie, podczas festiwalu poświęconego jego muzyce. Twarz, broda, cała sylwetka, jako żywo, przywodziły obraz mnicha. I jest coś na rzeczy. 82-letni dziś estoński kompozytor Arvo Pärt chętnie przywołuje swoje przywiązanie do śpiewów gregoriańskich i wczesnej polifonii. Krytycy podpowiadają, że jego twórczość nawiązuje do hezychii (z grecka: uciszenie), kojarzonej z klimatem praktyk medytacyjno-ascetycznych ze Świętej Góry Atos.
Nie takie jednak były początki jego twórczości. Do czasu kryzysu twórczego pod koniec lat 60-tych oddawał się eksperymentom pełnym agresywnych dysonansów, kolaży, z silną strukturą aleatoryczną utworów. W jednym z wywiadów mówił: „Czułem, że znajduję się w martwym punkcie. Właściwie miałem dwa uczucia. Pierwsze, że nie mogłem przekazać tego co chciałem tymi samymi środkami, którymi dysponowała współczesna muzyka. […] Wtedy odkryłem, że elementarne prawdy ziemi i nieba, ludzkiej kultury, miały już te sposoby wypowiedzi których szukałem i okazały się o wiele łatwiejsze i czystsze, niż to, czego my używaliśmy”.
Przemiana artystyczna następuje w okresie jego konwersji z luteranizmu na prawosławie. Stwierdzenie to brzmi prosto acz cały proces reorientacji trwał 8 lat, podczas których właściwie nie skomponował niczego nowego w bogatym, jak wiemy dziś, dorobku.
Co się stało potem? Napisał wiele prac na orkiestrę i chór, które przyniosły mu przydomek “świętego minimalisty”. Jego muzyka kojarzy się z dziełami Góreckiego i Gubajduliny. Redukcja materiału dźwiękowego ma służyć kontemplacji nad tekstami, które wzięte są z liturgii rzymskokatolickiej. Prostota, wręcz pokora, skromne instrumentarium, dają wrażenie obcowania z muzyką subtelną, spowitą aurą mistyki. Mimo oczywistego nawiązania do tradycji jest to muzyka oryginalna. W przeciwnym razie nie przyniosłaby sławy kompozytorowi kształconemu w Tallinie a do czasu wyzwolenia Estonii z jarzma sowieckiego, pracującemu na emigracji, głównie w Wiedniu i w Berlinie.
Momentalna rozpoznawalność jego utworów bierze się z nowości stylu, który nazwano tintinnabuli. Sama nazwa pochodzi od łacińskiego tintinnabulum, sugerując podobieństwo sekwencji muzycznej do grających dzwonków, czy gongów. Chodzi o połączenie prostych melodii diatonicznych z zawsze obecną interakcją dźwięków w akordach. Uwaga słuchacza nie ulega rozproszeniu od pierwszej do ostatniej nuty. Arvo Pärt deklarował: „Zagrać jedną jedyną nutę pięknie – to wystarcza”. Pięknie, znaczy „doskonale”.
A i tak liczy się dotyk geniuszu.
Zadzwonił telefon. Akurat miałem wychodzić z domu, spieszyłem się do autobusu. W słuchawce cisza, która po chwili zaczynała nasycać się delikatnymi dźwiękami skrzypiec. Już wiem, to Leszek Kukulski. Kiedy go coś zafascynuje, dzwoni, przystawia słuchawkę do głośników i nic nie mówi. Fraza za frazą biegną miarowo, na cienkim sznurze monotonnej sekwencji smyczków, raz po raz, niczym ptak przelotny, siada dzwonkowa fraza, krótki wielogłos gongów. Autobus mi uciekł.
Leszek, zdołał przenieść mnie w inne domeny jaźni płytowym nagraniem, którego słuchał w swojej pracowni. To była Tabula Rasa, a dokładnie jej druga część: Silentium. Usłyszałem później gdzieś w radio z ust dyrygenta Andreasa Peer Kählera, że dla niego jest to:„osiemnaście minut cichych nut o różnej długości, bez jednej nawet zmiany tempa, głośności czy charakteru które może doprowadzić wykonawcę albo do nieba, albo do zwątpienia”.
Tabula Rasa składa się z dwóch części utrzymanych w odmiennych tempach i metrach. Ludus, część żywsza, wypływa z rozwijającego się subtelnie lecz konsekwentnie pędu dźwięków. Silentium, utrzymana w wolniejszym tempie, przekształca motywy z części poprzedniej, wydłużając stale łuki melodyczne. Medytacyjny efekt dzwonków, a właściwie gongów, tworzą dźwięki dobywające się ze specjalnie preparowanego fortepianu.
Po premierowym koncercie Tabula Rasa w w Tallinie w 1977 roku nikt nie chciał zakłócić niezwykłego wrażenia oklaskami. “Wszyscy czuliśmy dotyk wieczności” powiedział dyrygujący wówczas orkiestrą Erkki-Sven Tuur. Nagranie płytowe obiegło świat. Płyta nagrana przez wytwornię ECM, z udziałem Gidona Kremera, Alfreda Schnittke, Tatjany Grindenko, połączyła ludzi, którym wystarczyło hasło: “Tabula Rasa” i wszystko było jasne. Słyszałem o przypadkach, kiedy umierający pacjenci w hospicjum prosili o ponowne zagranie im tej anielskiej muzyki.
Tabula rasa dla mnie, jak i dla wielu innych, to wyjątkowa podróż a nie tylko muzyka. Osobista podróż z przewodnikiem o oczach Pantokratora. Przychyla mi świata uciszonego, oddalonego od zgiełku świata, który zwyczajowo biorę za sens życia.
Zygmunt Barczyk
Foto: CC BY-NC-ND 2.0